piątek, 22 sierpnia 2003

Sycylia autostopem


Sycylia autostopem – czyli jak wydać 25€ na dwutygodniowy wyjazd do Włoch :)


Motto: „jak się nie da, jak się da – sprzedać sweter w lato na Sycylii”

więcej zdjęć


Kurs walut:
1 EUR = 4,36 PLN

8 sierpnia 2003 (piątek)


Warszawa – Czechy – Austria - Włochy

To jest dzień naszego wyjazdu. Rannym świtem (6:55) jedziemy pociągiem (koszt ok. 100 zł) i już ból żołądka powoli przechodzi. Anita w ostatniej chwili wpada na pociąg. A w przedziale pani, która boi się paralizatora. Bo my walczymy, żeby otworzyć klapkę od baterii od niego. Aż osiągamy pełen sukces!!!

I tak na kolejnych opowieściach, dyskusjach, rozmowach mija podróż. O życiu i nie tylko i dlaczego właśnie tak jest ? „co nas nie zabija to nas umacnia!”. Aż i pani się do nas przekonała i wysiadła w Katowicach J. My do Bielska Białej.

A tam drałujemy na skręt na Cieszyn. Straszliwie to daleko. Mili ludzie pomagają, ale my i tak musimy iść, nawet przez chaszcze najgorsze. Stajemy wreszcie na drodze na Cieszyn. Po 3 min. staje osobówka. A w środku jak się później okazało – cham najgorszy. Krzyczy na nas, poucza, drwi, po czym wyrzuca, bo nie dość go zabawiałyśmy. Niezły start autostopowania…. Jesteśmy na przejściu granicznym, ale przejść nie możemy, bo nie ma przejścia pieszego. Jak wsiądziemy do tira to nas zamkną! Mega dół, spinamy się i tracimy energię… że się nie uda. Aż na parkingu, miły chłopaczek zgadza się przewieść nas przez granicę – a jedzie do NEAPOLU!!!!! Lecz miejsca dla nas ma tylko przez granicę. Szkoda, bo fajny… może się spotkamy w drodze ;)

Czas złapać coś porządnego! Kartka i 5 min i… stają chłopaki z Pestanpolu (dwa tiry): Maciek i Krzysiek. Ja idę do Maćka, a Anita do Krzyśka (więcej osób nie może być w tirze, przepisy) i ruszamy do Włoch, bo tam właśnie jadą. Rozmawiamy o wszystkim, od opowieści o podróżach po rozprawiczenie. Chłopaki bardzo do rozmowy, skumaliśmy się mocno, nie ma gadki szmatki. Choć dowiaduję się, że Czechów nienawidzi, bo mają beznadziejne pseudoautostrady, są sprzedawczykami – Niemcom, a poza tym to łapówkarze. Ale mają pola słoneczników.

Stajemy i robimy sobie kawę, w której Anita znajduje Ludwika, soczewkę lub liść kawy. Dalej gnamy do granicy z Austrią. Tam zostaję tir-babą – niewiele ich jest w tym zawodzie. J Fajowo by było umieć prowadzić taki sprzęt J A austriacki celnik jest pijany w trupa.

Następnie Passo del San Gottardo – niecałe 17 km tunelu. A w ogóle to piękne miejsce w Szwajcarii i musze tam pojechać. W Austrii jest ciemno i późno, ale jedziemy.

A właśnie! Anita przed granicą z UE gubi paszport – teraz będzie go pilnować, oj będzie. Choć jej wcale nie potrzebny. Mijamy Wiedeń i dalej, potem Graz. Zatrzymujemy się na stacji i dostajemy kawę i możliwość skorzystanie z prysznica. Jest 24:00. Decyzja – jedziemy dalej do Włoch. Już czuć piękne góry, uszy zatyka, tunele. Oj jutro będą widoki!!!!

Uczymy się cały czas: naczepa, ciągnik skrzydłowy. I różne powiedzenia: „Kierowcy tirów to psy – mieszkają w budzie, żrą z miski, sikają na koło”.  Poznajemy trochę tą specyficzną, zamkniętą społeczność kierowców, powoli stajemy się jej częścią. W weekendy tiry nie jeżdżą, więc dalej będziemy jechać osobówkami pewno.

Klimatyczny jest ten autostop – takich ludzi nie byłoby szans poznać inaczej. Ogromna ilość wrażeń, mętlik w głowie, zmęczenie, adrenalina…

9 sierpnia 2003 (sobota)


Jechaliśmy aż do 7 rano. Ja śnie i tylko „ich troje” leci… przez godzinę jedna piosenka. I spanie w ogóle kiepsko idzie. Budzę się o 11:00 – wszyscy śpią. Udaje mi się w końcu Anitę dobudzić i idziemy szukać łazienki. Okazuje się, że byłam już na tym parkingu!!!!

A Anita to złodziejka i całe dobre wrażenie jako Polki pryska przy pierwszej stacji benzynowej (hehehehe). Do naszych chłopców dociera, ze nie zostajemy z nimi na weekend. Łamiemy im bezlitośnie serducha. Jeszcze tylko kawka i Pearl Harbor – mega kiczowaty film – ona sparaliżowana widzi go i wstaje cudem z łóżka, a w tym momencie spada na niego zbłąkana kula i pada bezładnie w jej ramiona. Niebo przeszywają pioruny i on w strugach deszczu na jej kolanach umiera. „Cudowny” film i dalej nie wiadomo czy się z nim prześpi.

W końcu stajemy na stopie i po dłuższej chwili (10 min.) łapiemy Austriaka z Wiednia. Wiezie nas przez Alpy swoją szybką furą. Anita przeżywa kryzys, bo z nim po niemiecku nie może się dogadać. Wiezie nas 150 km.
Tam 5 min. i łapiemy super Włoszkę. Jest konserwatorką mozaik, zna płynnie dwa języki. Jest superlaska! Bardzo ją polubiłyśmy. Anita nauczyła się nowego słówka – queef. Zostawia nas koło Wenecji.

Tam czekamy na stopa 0,5h. Zatrzymują się włoskie chłopaki – Maximilian i Denis – świetna gadka. Denis jest tłumaczem. Chłopaki studiują, choć mają lat 28 i 29 – inżynierię lądową i elektronikę. Słabo mówią po angielsku (Denis tylko trochę), ale go uczymy. Angielski leci w górę jak oszalały. Przebój sezonu: OSRAM – to make shit on sb. Chłopaki bardzo fajne, łapiemy fale bardzo łatwo. Są mega mili. Chcą nas odwieść na kemping. Już w duchu cieszymy się na spokojną noc w namiocie, gdy nagle chłopaki pokazują nam tira, który wg nich jedzie na Sycylię. Anita wyciąga kartkę autostopową z napisem „Sicilia” do tylniego okna samochodu. Facet z tira pokazuje, żeby skręcić na parking.

Tam Denis jest naszym tłumaczem. Dogadujemy się, że zabierze nas na Sycylię – przejedziemy z Salerno promem całą niedzielę i będziemy wieczorem na miejscu. Nic nie będziemy musiały płacić, jak będziemy każda w innej ciężarówce (za prom)!!! I wszystko dogadane. Jeszcze wymiana e-maili i ze smutkiem żegnamy chłopaków… Anita jeszcze biegnie „make water” w krzakach.

Nasz kierowca to przemiły Salvadore, który razem z kolegą też Salvadore nam matkują. Są niezłe jaja, bo oni tylko po włosku. Więc ekspresowa nauka włoskiego. Anicie nieźle idzie! Ma occhi verde (zielone oczy) i jest furba (sprytna). Wszędzie molto cretino, tuti cretino la strada. Mamy jeszcze naukę włoskiej gramatyki – jest bardzo difficile. Potem jeszcze cappuccino: Italiano cappuccino – bueno, Polaco cappuccino – non bueno J.

Idziemy spać, jak sardynki, we dwie na jednej półeczce. Wysypiamy się na maxa. Salvadore jedzie i jedzie.

10 sierpnia 2003 (niedziela)


Salerno – Sycylia (Messina)

Budzimy się i właśnie trzeba jechać na parking do statku. Jesteśmy w porcie – mega klimatyczny. Idziemy na boskie cappuccino. Wcześniej poznajemy też Antonio, bardzo ciekawy nas. Gadamy jak półgłówki, używając 10 słów. Anita z zaparciem się uczy i nieźle jej idzie naprawdę. Jak zwykle wzbudzamy sensację. Każdy chce nas poznać (sami kierowcy tirów ;).

Jest 8 rano, a prom odjeżdża o 13:00 czy 13:30. Łazimy po porcie. Widzimy trola z żoną i Anita boi się im zrobić zdjęcie. Wpływa nasz statek. Jest wielki i najpierw 100 godzin trwa jego rozładunek. My czekamy. Idziemy się umyć i chodzimy w mokrych majtkach.

Łapiemy klimat, że mamy tyle szczęścia – złapałyśmy statek na stopa!!!! Tylu ludzi poznałyśmy i wszyscy bardzo mili, serdeczni, gotowi nam pomóc. Dojedziemy na Sycylię wydając 0,7€ ! i to w 3 dni!!! Będziemy tą podróż pamiętać do końca życia. Żal trochę, że tylu poznanych ludzi nigdy już na pewno nie zobaczymy, chciałoby się mieć możliwość kiedyś ich spotkać. Los jest naszym największym sprzymierzeńcem! Codziennie tyle wrażeń, same pozytywne, ale bardzo różne. Podróżujemy dopiero 3 dzień, a już nie pamiętamy jak było w domu.

Antonio to człowiek z dżungli – zawisł na naszej przedniej szybie – był za młodu bardzo przystojnym chłopakiem. Jemy zgniłe polskie śliwki.

Aż w końcu zaczynamy się ładować. Anita idzie do drugiego Salvadore i wjeżdżamy oddzielnie. Spotykamy się w środku – poznajemy kolejnych tirowców, niedługo będziemy znać wszystkich, którzy jeżdżą we Włoszech. Mamy już dwie „mamy”, ale teraz poznajemy jeszcze naszego „brata”. Potem wszyscy idą na obiad, a ja zostaje z Salvadore 2. Nie kumam niczego, więc gadki nie ma. Można się polewać ze śmiechu. Potem idziemy zająć miejsce w pokoju, gdzie ma być żarcie. Umieram z głodu, bo Savadorowi 2 znudziło się tak siedzieć obok mnie i se poszedł. Anita poznaje w kolejce Giuseppe, który świetnie zna angielski. Mieszkał kiedyś w Australi.

Okazuje się, że my mamy obiad a dwóch Salvadorów nie. Nadal nie wiemy, czy rzeczywiście im nie smakuje takie żarcie, czy Nan oddali. My pożarłyśmy w 5 min.: trzy sztuki mięsa, talerz makaronu, sałatkę i jeszcze kawałek arbuza.

A zapomniałam wspomnieć o tym jak się myłam w tirze. Otóż myłam się w tirze J

Wracam do obiadu. W tym momencie prom odjeżdża, więc my pędzimy na taras widokowy. Zaprowadza nas tam Giuseppe. Tam atakuje mnie para obrzygańców (słowniczek: obrzyganiec – napalony Włoch) i nie chce puścić. Uciekam do Anity. Niestety już zdążyli sobie zrobić zdjęcie moim aparatem. Giuseppe przestrzega nas przed południowymi Włochami, że są mega napaleni na turystki, straszne psy na baby.

Wracamy na dół i idziemy pod prysznic. Jacyś znajomi Antonio mają kabinę, a tam jest łazienka, więc pozwalają nam się wykąpać. Ja orientuję się, że już zdążyłam zgubić gąbkę.

Wracamy czyściutkie na górę. I tam zaczyna się atak obrzygańców. Najpierw ci co już próbowali – chcemy sprzedać im sweter, oni w kółko, że chcą z nami sex, więc gadamy tylko po polsku, „rzygamy” na nich i mówimy im to prosto w oczy. Więc po chwili sobie idą. Ale następni atakują!!! Kolejni obrzygańcy, też nie chce się nam z nimi gadać. Aż przychodzi Ula, to Szwed, którego romantyczną historię miłości poznamy później. Gada po angielsku, jest bardzo sympatyczny. Skarżymy mu się, ze włoskie chłopaki, chcą tylko z nami sex, hehe. Potem na chwilę wreszcie zostajemy same. Chcemy zobaczyć delfiny, podobno są często. Po jakimś czasie wraca Ulo wraz z wszystkimi swoimi kumplami. Ulo mieszka niedaleko tego miejsca, gdzie chcemy nocować. Proponuje, żebyśmy jechały z nim, to zawiezie nas na miejsce. Ale będziemy dopiero o 14tej, a tak byłybyśmy o 4 rano. Kiepska opcja. Tam mamy do przejścia 8 km, więc uznałyśmy, że możemy to przejść i mieć cały dzień na plaży. Ale plaża to obrzygańcy!

Kolega Ulo jest Włochem i pisze dla nas zdania, które mamy zamiar napisać markerem na kartkach i pokazywać włoskim chłopakom na plaży – hehehehe: „non parliamo con i ragazzi italiani! (che vogliono fare sesso) [nie rozmawiamy z włoskimi chłopakami (którzy chcą znami sex)]; „io non voglio fare sesso perche non mi piaci” [nie chcę z tobą sexu, bo cię nie lubię], „noi siamo lesbiche e ci amiami”[my jesteśmy lesbijkami i się kochamy]. Brecht że nie wiem. Ulo nam tłumaczy, że Włosi to takie psy na turystki, bo wierzą, że one są nimi zachwycone.  W końcu idą sobie.

A przychodzi Giuseppe z winogronami – jemy pierwsze prawdziwe włoskie owoce – są przepyszne! Dowiadujemy się, że Ulo już go zaczepił, że on nas zabierze. A przecież my się nie zgodziłyśmy!!?!?!?!

Próbuje pisać pamiętnik, ale mi nie idzie, nie chce mi się okrutnie. Grzejemy się tylko na słońcu, które wcale nam nie dokucza, bo jest spory morski wiatr. Ale i to nam się w końcu nudzi i idziemy do cienia, gdzie włosi grają na gitarze i śpiewają. Jest z nimi jedna włoszka, jaką zauważyłyśmy.

Wszędzie siedzą pary i zgadujemy się z Anitą, że my nie lubimy par!

Przychodzi Ulo i okazuje się, że od autostrady do kempingu jest około 25 km – co nie jest dla nas do przejścia z plecakami. Dlatego przystajemy na jego propozycję i postanawiamy jechać z nim. Poznajemy także romantyczną historię jego miłości. Jest on Szwedem,  który przyjechał na Sycylię na 4 dni do siostry. Poznał w tym czasie kobietę i te 4 dni przeciągnęły się do 2,5 miesiąca. Po tym czasie pojechał do Szwecji załatwić wszystkie formalności (np. sprzedać dom), bo już wiedział, że chce z nią spędzić życie. I tak żyją już 8 lat, mają czwórkę dzieci, jedno z jej poprzedniego małżeństwa – chłopiec 15, potem już ich wspólne: dziewczynka 7 i bliźniaki 5 lat.

Poznajemy pana „fijut”, który jak mówią koledzy nie dość, że malutki to nie może. Oferuje nam 2 tyg. w hotelu w zamian za towarzystwo – to są uroki podróżowania w dwie dziewczyny…. Ech…

Siedzimy i gadamy i powoli topimy się w dymie papierosowym. Schodzimy na boskie cappuccino. Wcześniej jeszcze się orientuję, że zupełnie z naskoczenia czerwoni mnie zaatakowali… Ale olać ich. Idziemy od kierowców, bo już ich mamy chwilowo dosyć. Jest ciemno. Wreszcie w oddali widzimy światła Sycylii!!! I fajerwerki! Bajka Stopklatka!

Wpływamy do portu. Wreszcie u celu, a trzy dni temu byłyśmy 3000 km stąd.

Jest mały problem z naszą przesiadką do Ulo. Bagaże są u Salvadore, a nie możemy ich przenieść na statku. Znajdujemy Salvadore i jego przyjaciół. Teraz trzeba znaleźć Ulo. Szukamy, biegamy po statku i nic. W końcu ja czekam z betami przy Salvadore a Anita lata i szuka. Na szczęście się znajdują i umawiają na jakimś parkingu za portem. Idziemy za Salvadore do ciężarówki, ale ucieka nam. Biegamy między tymi ciężarówkami upakowanymi na statku u jest niezła schiza, bo one już mają wyjeżdżać. W ostatniej chwili sobie przypominam, gdzie stoi nasz…. I jest ok. Ale Salvadore stanął tak, że nie można wsiąść. Czekamy więc i lekka klaustrofobia, jak te wszystkie samochody ruszają. Smrób i brakuje powietrza…

W ciężarówce jesteśmy tak zmęczone, że natychmiast zasypiamy. A po 15 min. zamiana ciężarówek. Żegnamy się z Salvadore. I z Antonio, który tez się zatrzymuje pożegnać. Śmiejemy się jeszcze z tego, który z nich śpiewał o sole mio przez CB radio.

U Ulo są super warunki. Jedziemy na stację benzynową. Jak już chcemy odjeżdżać to psuje się ciężarówka. Przyjeżdżają na pomoc ojciec z synem, których już poznałyśmy…hehehehe. Ale nic nie pomagają. Musimy czekać na serwis. Idziemy spać. Gdy przyjeżdża mały włoski spec, my już nie możemy się dobudzić, śpimy na siedząco , stojąco. Na szczęście naprawa nie trwa długo. Następuje wymiana rureczki – mała rurka – duży problem – hehehehe Idziemy nieprzytomne spać na resztę nocy, aż do rana.

11 sierpnia 2003 (poniedziałek)


Messina – Taormina

Obudziłyśmy się o 11tej – znów wielka ilość snu. Tylko cały czas się trzymam, bo boję się że spadnę. Plany się zmieniają przez szefa Ula i jedziemy gdzieś daleko po arbuzy. Anita cały czas pytluje z Ulo na różne tematy, pierwszy raz Ulo rozmawia o seksie lesbijskim z dziewczynami. Anita ma plan kochać się z dziewczyną w Niemczech. Ze mną by nie mogła, bo by się zrzygała.

Czekamy w obrzydliwym miejscu na załadunek arbuzów, a ja śpię, a w tym czasie ktoś nam się wpycha do kolejki. W końcu załadunek i jedziemy na kemping. Przez cały dzień podziwiamy Sycylię z okien ciężarówki. Widzimy palące się pola, Etnę, przejeżdżamy przez Katanię. Ulo nie zawiezie nas na kemping, tylko do Gele, gdzie syn jego przyjaciela ma nas zawieźć dalej. Dostajemy arbuza i pakujemy się do super samochodu bogatego synka właściciela stacji benzynowej. Wiezie nas na kemping.

Okazuje się, że nasz kemping jest zamknięty i idziemy do innego – a tam David każe nam płacić 10 € za każdą noc! I Davida i Claudia zapraszamy na arbuza (trzeba się wkupić, może będzie zniżka), wtranżalamy go razem, nawet te kawałki „with a piece of garden” (cokolwiek to znaczy, Claudio ledwie mówi po angielsku. Podobno się podszkolił, bo miał dziewczynę Rumunkę. Claudio nie lubi nawet tego czerwonego w arbuzie, ale czasem zapomina o tym. Obiecuję oprowadzić nas po Taorminie jutro o 15tej. Rozkładamy namiot, a on chwilę się pogapił i poszedł.

Bierzemy zimny prysznic, bo ciepły jest płatny. Jak pierzemy opita la nas jakiś Włoch, może nie można, trudno.

Siadamy przed namiotem, Anita zaczyna jeść, a tu przed nami para się zaczyna mizdrzyć. I się zupełnie nie krępuje… najpierw ona robi loda, potem już konkretniej, tylko sobie stringi przesunęła… A Anita dalej je kanapkę. Oni chyba tak specjalnie, coby nas wryło… Ich dziecko spało w namiocie, więc pewno nie chcieli go budzić…

12 sierpnia 2003 (wtorek)


Taormina

Oki, to dziś dzień zaczął się od laby. Rano wpadł tylko do nas David dowiedzieć się czy śpimy tu dalej. Anita ostro go bajeruje. Po pierwszym prawdziwym śniadaniu idziemy na plażę. Tam smażymy się do 14tej. Morze jest boskie, gorące. Spotykamy naszą znajomą parę z kempingu J Przypiekamy się ostro, ale słońce słabo bierze. Wokół tłum ludzi, Halas, ale jest ok. Plaża. Gadamy do siebie po niemiecko-angielsku i mamy brecht. Bo jak napisze trzy zdania to się przyssam do krzesła. Nie możemy tak leżeć bezczynnie dzień cały, bo maja przyjść chłopy. Claudio napisał, że przyjdzie z kolegą.

Wracamy na kemping, a tam spotykamy parę z Polski, tez są autostopem, ale kiepsko im idzie. Opowiadają nam o pociągach, że można spoko jeździć bez biletu. Jesteśmy trochę spóźnione, ale upierdzielamy zupkę chińską – pyszna sprawa!!! J Anita leci zrobić się na bóstwo dla chłopaków – ogolić nogi i umalować się. W tym czasie przychodzą chłopaki. Poznaję więc Fabio. Mówi z deka więcej po angielsku niż Claudio, a właściwie więcej rozumie, a mało mówi. No więc jedziemy do Taorminy. Mamy problem ze znalezieniem parkingu, ale dla nas może być daleko, bo my „aerobic” hehehe.

 Anita ma po drodze bliskie spotkanie z kaktusem. W ogóle wszędzie super widoki, zdjęcie za zdjęciem. Idziemy na górę i rozpoczynamy zwiedzanie. Rzeczywiście bardzo klimatyczne miasteczko, wszędzie pełno ludzi, sklepików z pamiątkami, ciasne uliczki i ogromna ilość kwiatów. A na placu piękny widok. Anita robi zdjęcie za zdjęciem, poza tym wchodzi do kolejnych sklepików, testując cierpliwość chłopaków. W końcu Claudio stwierdza, że chce mu się pić i siadamy w głównej knajpce w Taorminie. Chłopaki zamawiają dla nas napój z mleka i migdałów – mamy stracha, że każą nam za to zapłacić, a to aż 4,20€. Ale się nie wychylamy i chłopaki płacą. Stresujące jest życie biedaka.

Dalej łazimy po Taorminie, ale idziemy już w kierunku amfiteatru. W sklepikach pełno gadżetów z lawy i laleczek. Dochodzimy do amfiteatru, a tam mega koleja. Ale za to pan bileter bardzo miły, bo mimo, że nie jesteśmy w UE to bilety ulgowe nam sprzedaje. Greckim amfiteatrem jesteśmy trochę zawiedzone, dlatego, że ma być koncert i jest rozstawiona nowoczesna scena.

Jeszcze lecimy oglądać kolejne widoczki i kolejne zdjęcia. Claudio robi nam zdjęcie na pamiątkę. Chłopaki koniecznie chcę nas zawieść na „pretty island”, ale my już jesteśmy znudzone byciem miłymi. Chcemy tylko, żeby nas odwieźli na kemping. I tak się dzieje, chłopaki zakumali o co chodzi, a właściwie o co nie chodzi i odwożą nas na kemping. Pożegnanie bardzo chłodne. Chłopaki nic nie kumali z angielskiego, totalna załamka, a jak coś powiedzieli to tylko w majtki sikać. Ale miasto nam pokazali – jesteśmy wredne.

Wracamy do namiotu , a tam nowi sąsiedzi. Starsza pani z ślicznymi nogami. To może nasza znajoma para powstrzyma swoje żądze dzisiejszej nocy? Zażeramy się ryżem z sosem, po czym idziemy na spacer na plażę. Tam wykańczają nas kamyczki, więc choć jest pięknie, szybko wracamy. Widzimy ogniska, śpiewy i śpiącą panią z pieskiem.

Znów spotykamy Davida i mówimy mu, że już jutro wyjeżdżamy. Zmęczone, padamy na karimatach. Wcześniej gadka i hasło przewodnie „pewność siebie – tracisz ją przestajesz być sobą”

13 sierpnia 2003 (środa)


Taormina – Katania - Syrakuzy

Budzimy się, ale ciężko nam to idzie. Jest 7:00, Anita przysypia i ja idę pod prysznic, który jest lodowaty, ale daję radę. Anita słyszy głosy, więc wstaje. Gotujemy śniadanie i szybko się zwijamy. Mamy schizę, bo nie chcemy płacić za kemping. Dobrze, że Anita wyciągnęła nasze paszporty J. Idziemy z plecorami najpierw do sklepu, potem widząc, że nikt się nami nie interesuje ruszamy w drogę. Cieszymy się, bo oszczędziłyśmy 20€ każda. Jest szósty dzień naszej wyprawy, a my wydałyśmy po 5€.

Stajemy na stopie i trzynasty samochód jak zaczęłyśmy liczyć się zatrzymuje. Śmieszny koleś prawie bez zębów wiezie nas do Katani. Znów palare Italiano, bo on tylko Italiano. 10 słów w ruch. Zawozi nas na autostradę, a tam kolesie każą nam nogi pokazywać, żebyśmy stopa złapały – takie chwyty nam niepotrzebne J Woła nas takie małżeństwo – trochę się przerażają naszymi bagażami, ale nas biorą. Mamy na kolanach wielki plecom, a obok na siedzeniu babeczkę staruszeczkę. Państwo są z Werony, bardzo sympatyczni i mili. Zaliczamy niezły korek i dojeżdżamy 20 km przed Syrakuzami na stację benzynową.

Tam podpatruje nas dwóch panów i zabiera jeszcze 10 km na kolejną stację. Trochę kumają po angielsku, ale słabo. Też spoko ludziska. Na stacji za chwilę łapiemy faceta na furmance. I nasze bagaże jadą na słomie, a my próbujemy kolesia zagadać. Lecz bez sukcesu. Nie chce z nami gadać, nie kuma gdzie chcemy jechać i wyrzuca nas w Syrakuzach, gdzie zostaje nam 4 km do kempingu. Po minucie już jedziemy z miłym Włochem, który trochę kuma po angielsku. Podwozi nas pod sam kemping.

Tam wchodzimy i nikt nas nie zaczepia. Rozkładamy namiot przy tylniej furtce – może znów uda nam się zwiać bez opłaty?! Szybko ustawiamy się znów na drodze do Syrakuzy. Minuta i jedziemy z synkiem i tatusiem do Muzeum Archeologicznego. Ale ono zamknięte, więc idziemy do parku archeologicznego.

Po drodze zakupujemy 2 kg winogron i po dojściu do źródełka przed wejściem zażeramy się nimi. Tam siedzi Lorenzo – człowiek z twarzą starożytnego Greka, boli go żołądek, bo go upał zmęczył. Jest tu przewodnikiem. Dość rozgadamy, opowiada nam o amfiteatrze. Łamanym angielskim. Jest mega klimatyczny.

W końcu zbieramy się i idziemy zobaczyć amfiteatr. Jest patelnia. Amfiteatr bardzo ładny, na górze jakieś niewiadomo jakie jaskinie. Umieramy z upału, więc walimy się w cieniu na białych kamyczkach, gdzie Anita ma zupełnie inny klimat niż ja. Po godzinie odpoczynku idziemy zobaczyć Ucho Dionizosa. Wcześniej w drodze skręcam chwilowo nogę. Jaskinia mega klimatyczna – ogromna, z niesamowitą akustyką. Potem jeszcze łazimy po parku i atakujemy stragany.

Następnie ruszamy przez miasto do Ortygi. Przechodzimy przez zupełnie nie turystyczną część miasta – to widać. Anita zagląda komuś do mieszkania. Po dojściu do celu zwiedzamy nie tylko zabytki, ale podziwiamy też klimat. Dochodzimy do fontanny Aretuzy. – totalna porażka. Ja przeżywam schizę – GDZIE JA JESTEM ???

Już mega zmęczone, wracamy, jeszcze tylko katedra. Przypadkiem ją znajdujemy – jest niesamowita!!!!
Przerobiona gracka świątynia na kościół. Uderza historią i wiekiem. Anita jeszcze leci obejrzeć wymachującą nogą panią i już zaczynamy bieg na kemping, bo się ściemnia. Oczywiście nie możemy ominąć licznych sklepików, w których Anita szaleje za kolczykami. W końcu zaczynamy na serio lecieć. Nie mamy planu, idziemy trochę na czuja. Udaje się, choć już jesteśmy zupełnie opadłe z sił. Nawet stopa nam się nie chce łapać.

No ale się przełamujemy i po 2 minutach jedziemy z Mario na kemping. Odwozi nas pod samą bramę kempingu. A tam kąpiel – Anita przeżywa najcudowniejszą kąpiel swojego życia – pod gwiazdami leje na siebie zimną wodę i jest jej cudownie.

Ja próbuję zrobić zupki, ale najpierw gaz się kończy, potem woda się nie chce zagotować. Lecz w końcu zżeramy i umieramy tak nam dobrze. Ale teraz trzeba: uczyć się niemieckiego – Anita, pisać pamiętnik – ja. Siedzimy w „restauracji”, którą Anita wypatrzyła bez soczewek.

Przemyślenia wieczoru:
Jestem jeszcze większym downem, niż Anita myślała, bo golę włosy na rękach. A Anita uratowała życie żuczkowi, bo się umyła pod innym kranem niż on siedział. Ale powinna go uwolnić. Teraz ma dziwny humor i obce ciało w dużym palcu u nogi (Anita, nie żuczek). I Anita wytatuuje sobie przy odbycie muchy i napis „oh shit” J

14 sierpnia 2003 (czwartek)


Syrakuzy – Ragusa – Gela - Agrigento

Kemping pustynia. W nocy łapię schizę i szukam paralizatora, bo słyszę jakiś kolesi pod namiotem. Rano okazują się bardzo sympatyczni. Nam się jak zwykle nie chce wstawać i atakują nas muchy w ilości zastraszającej. Mamy schizę czy uciekniemy z kempingu. Myślimy, myślimy, aż prawie rezygnujemy, gdy na spontan uciekamy tylnym wyjściem – kolejne burasy do przodu.

Idziemy na drogę z karteczką „Ragusa”. Trochę stoimy. Najpierw zatrzymuje się para facetów, ale coś pogadają i jadą dalej. My dalej stoimy. A tu nagle wracają i zabierają nas. Jeden z nich ślini się na mnie, chce żebym rozpuszczała włosy itp., itd. Niefajnie, ale jedziemy. W Alve chwile na niego czekamy. Potem pojawia się z ich strony pomysł, żebyśmy poszły z nimi do restauracji. To nam , a właściwie mi, to nie pasuje, bo mnie wkurza ten śliniący się bałwan. Mam złe przeczucie. Jak nie chcemy z nimi iść na obiad to nas wyrzucają na rozstaju dróg. A w ogóle to byli policjanci! Masakra….

Potem bierze nas chłopaczek przesympatyczny w ciężarówce. Bardzo fajny. Daje nam swój numer telefonu, jakbyśmy potrzebowały pomocy w Ragusie. Wysiadamy i od razu łapiemy kolejną ciężarówkę z panem w śmiesznym kapeluszu. Podwozi nas tylko kilka km. Jest śmieszny, ale nic nie kuma. Zbaczamy z głównej drogi, tu nas bierze dwóch młodych przesympatycznych chłopaków wracających z plaży. Podwożą nas kawalątek – do Medici. Tam łapiemy najdziwniejszego stopa naszej wyprawy. Koleś nic nie kuma co my mówimy, a sam mówi tak niewyraźnie, jakby mówił nie po włosku tylko w całkiem innym języku i nie stara się nawiązać z nami kontaktu. Puszcza nam Erosa R.

Dojeżdżamy do Ragusa Ibla i my jesteśmy zachwycone – widoki nie z tej ziemi. Obwozi nas po części dolnej miasta i wysadza na chwilę na zdjęcia. Potem wracamy do Ragusy górnej. W międzyczasie Anita łapie się, że nie ma mapy ani rozmówek. Wracamy i okazuje się, że leżą na ulicy. To extra, bo byłoby ciężko. Koleś wozi nas po Ragusie, wychodzi i gdzieś idzie zostawiając kluczyki w stacyjce. Ale my nic nie kumamy, zaczynamy się denerwować, bo on nie rozumie, że chcemy, żeby nas wysadził na drodze do Agrigento. Wozi nas i wozi. Zawozi na dworzec autobusowy – my mu tłumaczymy, że chcemy stopem. A on z tego co skumałyśmy chce nam kupić bilety. Potem leci do taksówkarza – no i tu zaczyna się jakiś kontakt, bo taksiarz z czasem nas kuma. Okazało się, że koleś chce nam postawić taksówkę, bo okolica, którą chcemy jechać jest niebezpieczna. Ale udaje się nam wytłumaczyć o co nam chodzi i wreszcie wywozi nas na drogę… ufffff…

A tam na stopie Polacy! Para. Ale krótka gadka, bo musimy się rozłączyć. Umawiamy się w Agrigento na kempingu. My stoimy chwilę i łapiemy kretyna w ciężarówce, który wywozi nas gdzieś niewiadomo gdzie daleko od drogi na Agrigento. Ale tam już jest grupa przyjaciół, która nas zabiera kawałek w dobrym kierunku. Jest wesoło, bo są śmieszni.

Stajemy na jakimś zadupiu – podłamane, że nie złapiemy stopa. Przejeżdża rowerzysta, prosi nas o wodę – dajemy, ale nie pije, bo widzi, że mamy mało. Wtedy po chwili zatrzymuje się para, okazuje się, że to żona rowerzysty. Zmieniają drogę, żeby nam pomóc. Pewnie przegrają zakład z tym rowerzystą i on będzie pierwszy. Zostawiają nas na drodze do Gela, fajnie się z nimi gadało, bo on znał trochę angielski.

Stajemy i co chwila zatrzymują się jacyś kretyni i nas zagadują.  W końcu zatrzymuje się facet i mówi, że nas podwiezie (znaczy nie mówi, ale tak się dogadujemy). Jak już wsiadłam to okazał się zboczeńcem, więc od razu wyskoczyłam z samochodu i nie dajemy się wieźć. Stoimy dalej. Jest tam źródło wody – przepysznej, zimnej, w tym upale cudna sprawa. Opijamy się zdrowo i łapiemy parę starszych państwa, którzy wiozą nas do Gela. Tam na stacji benzynowej łapiemy Francesco, który chce ćwiczyć język. Oglądamy widoki, facet nas polubił i chce nas odwieść na kemping. Jedziemy i szukamy kempingu, głupia policjantka nas źle kieruje.

W końcu facet musi wracać do domu, więc dalej szukamy na piechotę. Mijamy jeden kemping i idziemy na nasz. Po drodze jacyś ludzie sprzedają nam arbuza, bo im się nie chce nieść – za 2,5€ ze 12-14 kg arbuza – ledwie we dwie niesiemy. Okazuje się, że ten kemping nie istnieje! Już, jest tylko hotel L Więc wracamy na kemping na dole. Wchodzimy i nikt nas nie zatrzymuje – jest dziki tłum, ale my znajdujemy sobie miejsce i rozbijamy się.

Wszyscy szykują się do imprezy – jutro 15 sierpnia! Jest głośno i gwarno – wszędzie gra muzyka. My wpita lamy arbuza i kisielek – humory dopisują. Ale potem łapiemy muła i nie mamy siły iść na plażę, mimo, że widzimy fajerwerki. W końcu siłą żelaznej woli wstajemy i idziemy. A na plaży pełno ognisk, grili, ludzie się bawią całymi rodzinami. Kąpią się, tańczą. My chodzimy między nimi. Jest bardzo klimatycznie. Po jakimś czasie wracamy na kemping i siedzimy w łazience, ładując komórkę Anity, żeby odpisać na smsa od Denisa i Maxa. Potem idziemy na zupki chińskie w namiocie – jest 2:00 w nocy. Żremy zupki, gadamy o romantyczności aż tu przychodzi facet i daje nam wino domowej roboty. Brechtamy się po nim do upadłego – „Idź do Nike, bo tam są najlepsze bezrękawniki”

15 sierpnia 2003 (piątek)

Anita przyjechała z downem na Sycylie! Tylko się budzimy, zabieramy pół arbuza i pędzimy na plażę. Tam siedzimy do 15tej smażąc się jak kotleciki – aż słychać skwierczenie. Ja opalam się topless i wokół same robocopy – Anita ich zabija, ale nie zawsze daje radę. Usmażyłyśmy sobie tyłki. Zasłaniam Anicie pryszcza na tyłku pentanolem. Jak Anita leżała z tyłkiem na wierzchu, przyszedł nas odwiedzić pan od wina, zaraz potem przybiegła Angielka Jenny. Jenny przyjechała tu sama, nie zna języka i tęskni za chłopakiem. Jest bardzo śmiesznie i sympatycznie.

My się musimy zbierać i ruszamy na spacer szukać kafejki internetowej itp. Itd. Idziemy i idziemy. A wszędzie psy… Masa stoisk z pamiątkami. Anita wciąga się w każdy. Ciągle mamy ochotę coś zwinąć, bo nikt nic nie pilnuje. Zjadamy pizze z bakłażanem. Wracamy plażą i jest ciemno i prawie biegniemy. A tu bramka na kemping od plaży zamknięta. Wszędzie pełno śmieci. Lecimy na około i wchodzimy głównym wejściem – stres malutki. Kupujemy winko i do namiotu. Tam ja po wypiciu szklaneczki zasypiam. A Anita idzie do Włochów pogadać.

16 sierpnia 2003 (sobota)


Agrigento

Ciężko się rano wstaje, ale dajemy rade. Po śniadaniu się zbieramy, bo chcemy jechać do świątyń greckich. Trafiamy akuracik na autobus, który jeździ co godzinę! Jak zwykle fuks. Pan w autobusie jest bardzo miły, ale musimy za bilet zapłacić. W autobusie przygląda się nam dziewczyna (dla mnie mega brzydka, dla Anity odwrotnie). Gadamy sobie, jest bardzo miła, ale coś ma w oczach.

Jedziemy do miasta Agrigento, bo Anita chce przegrać zdjęcia. Znajdujemy jedno miejsce, ale facet chce za to 6€ - kij mu w ryj! Idziemy dalej. Znajdujemy komputer, ale nagrać się nie da i oprogramowania nie ma. Poznajemy przy tej okazji miłą parę Anglika i Włoszkę. Zaczyna się sjesta i wszystko pozamykane. Tylko psy nie śpią. Idziemy do sklepu – wreszcie mleko! A potem powrotem do autobusu. Jedziemy do świątyń – wchodzimy bez biletów – dziwni są ci Włosi.

Siadamy przed pierwszą świątynią i gadamy przez ponad godzinę – o czym? Oczywiście o chłopakach, hehehe. Oglądamy świątynie, łazimy bez pośpiechu. Do świątyni Dzeusa nie wchodzimy. Granite też sobie nie kupujemy, bo drogie.

Ruszamy piechotą powrotem, a tu nagle pojawia się młody Włoch i idzie obok nas. A my każemy mu powtarzać „ptak mi stoi” i różne takie, wymyślamy mu równo, ale w końcu dajemy się podwieźć Nawet na lody dajemy się zabrać. Mamy mega głupawkę, gadamy od rzeczy, o manicure i depilacji. Maja nas za mega idiotki. Zawożą nas do St. Leone. Chcą nas zabrać na łódkę, ale my już na nich rzygamy, bo jesteśmy na miejscu. Niestety sklepików nie jest za dużo otwartych. Ale Anicie udaje się w końcu kupić kolczyki.

Szukamy sklepu spożywczego i znajdujemy. Robimy mega zakupy: melon, winogrona, wino itp., itd. Wracamy jakimiś dróżkami przez spalone trawy. Potem plażą śpiewamy „my cyganie” i różne inne. Na kempingu trafia mi się ciepły prysznic! A potem wyżerka! Okazało się, że jak nas nie było, konar z drzewa spadł na nasz namiot!!! Jenny chce, żeby z nią iść na pizzę, Anita jest za, ale ja wychodzę na beznadziejną i nietowarzyską, bo mi się nie chce.

Anita postanawia iść do recepcji i popytać o komputer. Okazuje się, że facet gada po niemiecku i teoretycznie wszystko ma, żeby jej przegrać zdjęcia.

W międzyczasie Anita kłóci się z Helmutem (Reymontem?), bo on chce ją uczyć życia. Chce być jej nauczycielem. Jenny staje po jego stronie, potem tańczy i skacze najarana… Zapraszają nas chłopcy z naprzeciwka i Anita co jakiś czas wpada, coraz bardziej wesolutka, a ja również i gadamy. Schodzi się nas coraz więcej. Wszyscy są bardzo mili i jest fajowo, na luzie. Odwiedzam Anitę, jak impreza się kończy (o 5 rano), ale ona cały czas szuka sterowników w internecie. Bez skutku. Ja idę spać. Nie wiem o której wraca.

17 sierpnia 2003 (niedziela)


Agrigento - Palermo

Budzę się rano umarta – gorąco, głośno, kac po winie z kartonika. Wyczołguję się do łazienki. Potem leniwie robimy śniadanie. Zagadują nas chłopaki poznane wczoraj, okazuje się, że jadą do Palermo i zabiorą nas ze sobą. Serwujemy im herbatkę i razem idziemy na plażę. Wcześniej Anita rozbawia towarzystwo: „water kap kap”. Z plaży zbieramy się, aby na piątą móc wyruszyć. Usmażyłam sobie cycki jak kotleciki, hehe. Jedziemy do Palermo, oczywiście wcześniej uciekamy z kempingu.

Są Anity imieniny i chcemy to uczcić, ale sklepu nigdzie nie ma. W drodze śpiewamy chłopakom dziecięce piosenki oraz podziwiamy wnętrze Sycylii. Znajdujemy w Palermo kemping i szybko żarcie. Potem przy kawce dopada nas muł, jest mega nudno. Chłopaki trochę opowiadają o sobie. Ronnie mieszka w Berlinie (od dwóch lat) i pracuje w studiu nagraniowym. Punto dalej mieszka w tej malutkiej włoskiej wiosce w Alpach i kiedyś pasł krowy. Zbieramy się, żeby poszukać wina. Idziemy prowadzeni przez zalane perfumami panienki. I nagle trafiamy na zatłoczone, gwarne uliczki. Wszędzie pełno straganów i ludzi. Zostawiamy chłopaków na chwile i lecimy po straganach. Kupuje na szyję sycylijski ozdobnik.

Przychodzimy do chłopaków, a oni już mają wino. Siadamy na murku i gadamy. Potem kupują drugie wino – przecież to imieniny Anity! Trzecie kupuje nam Jezus, który pojawia się z nikąd i rusza tylko ustami. Roni potem do niego dzwoni, żeby wrócił, ale odjechał ostatnim autobusem do nieba. Wracamy „lewa, prawa i koślawa”. I jeszcze rozstrzeliwuję Anitę i Roniego. A na murku w mieście zostały cztery butelki puste po winie. A i jeszcze pytaliśmy wszystkich przechodniów czy to Mars czy nie. Zaśpiewałam Puntowi do telefonu „Pszczółkę Maję”. A punto miał lub nie miał problemów z drogą pokarmową (eating way).

18 sierpnia 2003 (poniedziałek)


Palermo

Budzimy się umarte, mokre i oblepione muchami. W nocy zabrałam Anicie poduszkę. Brechtamy się z tego co wyczynialiśmy wczoraj. Potem boski zimny prysznic i zażeramy się śniadaniem.

Przychodzi Ronnie, po tym jak zrobił kupę i przystępujemy do pierwszej lekcji polskiego: „jestem chory psychicznie” – jak to powie, nie będzie płacił za przejazd autobusem J Potem jeszcze „ni z dupy”, „szynka”, „odbyt” i parę innych równie istotnych polskich słówek. Po czym wyruszamy na miasto – lecz wcześniej spotykamy węża na swej drodze. Grzecznie, jak chłopcy każą, kupujemy bilety na autobus. Na zewnątrz żar gorący – Afryka. Chłopcy gdzieś nas ciągną po śmierdzących uliczkach i cały czas szukamy foto, żeby Anita mogła zgrać zdjęcia na CD. Ale wszędzie sjesta, a słońce nie ma litości.

Ronnie chce espresso, więc wchodzimy do knajpki. Tam się okazuje, że nie mogę być, bo nic nie chce zamówić – więc wychodzimy. Idziemy do następnej – tam też nie są mili, ale nas nie wyrzucają. Nic nam się nie chce, a jeszcze bardziej chłopakom, więc się rozdzielamy i umawiamy na spotkanie za 2 godziny. Latamy po sklepach, ale sjesta. Mimo tego Anita zakupuje dwie bluzeczki i spodnie. Panienka układa spodnie na Anicie – dla niej szok. Ale i tak są niemili – nie lubimy! Przypadkiem znajdujemy plac na którym się umówiłyśmy z chłopakami. Siedzą tam zdechli – my chcemy zwiedzać – im się nie chce, więc znów się rozdzielamy.

Idziemy do sklepiku, gdzie przemiły pan sprzedaje sycylijskie przysmaki. Potem biegamy po zabytkach – w jednym średniowiecznym kościele jest ślub. Bardzo ładne zabytki, głównie barokowe kościoły, ale są bardzo porozstrzelane po mieście. Wrażenie robi katedra z XII wieku, w ostatniej chwili udaje nam się wejść na plac. Potem jeszcze wciskamy się panu i zaglądamy do środka , ale w środku nic ciekawego
.
Potem już powoli uliczkami w kierunku supermarketu. Tam szaleństwo zakupowe. Jest już ciemno, więc kierujemy się na autobus. Nie pamiętamy trasy, ale jakimś cudem dobrze wysiadamy.

A na kempingu chłopaków nie ma – nie wiemy co się stało, więc siadamy w łazience przed kibelkami i tam czekamy, bo wiemy, że „shit happens”. Punto poszedł zrobić kupę, a my jego ochroniarze przed kabiną. Zrobił kupę długą i śliską jak wąż (a nie jak kret, który szuka wyjścia). Ronnie gada „bo” i my umieramy ze śmiechu. Anita zobaczyła Murzyna w żółtych spodniach i ma wzmożoną wydzielinę pochwową. Potem idziemy pod namiot, bo nas facet wygania, że ludzie się wczoraj skarżyli. A pod namiotem Anita z Punto padają na twarz, ja pije winko z Ronnim, aż sama ląduję w namiocie. Podobno potem grali w kalambury.

19 sierpnia 2003 (wtorek)


Palermo – Mesyna – Neapol - Rzym

Budzę się w sukience i z soczewkami – jest chyba już przed 10. To dziś nasz dzień porzucenia Sycyli – jedziemy z chłopakami pod Mesynę. Wcześniej zmuszają nas do zapłacenia za kemping. Bilans na dziś: 13€ za osiem noclegów – niezły wynik! Jesteśmy mega zmęczone i śpimy w samochodzie. Budzimy się na stacji benzynowej pod Mesyną – tu chłopaki będą skręcać.

Gadamy o kupie Ronniego, bo rano mu się nie udała –teraz tak, bo on nie robi węży tylko krety, a krety jak wiadomo ślepe i nie zawsze znajdują wyjście. Ale węże też nie są dobre, bo zostawiają swoją skórę wewnątrz. Chłopcy będą za nami tęsknić, jak stąd do „Jesus house” (stąd do nieba). Poza tym są gentelmanami po pewnym czasie podnoszą cukier i podają Anicie. Jedziemy do bramki na autostradzie. Jeszcze tylko pożegnanie i ruszamy w drogę.

Nie chce nam się okropnie, jest mega słońce, skwar, obrzydlistwo. Ale łapiemy dwóch włoskich studentów, którzy jadą do Rzymu. Ale okazuje się, że wcześniej jeszcze Taormina, dlatego zawożą nas tylko do portu w Mesynie. Tam nic nie kumamy, oni nie są w stanie zrozumieć co chcemy zrobić, jak to się jeździ nie płacąc. Kręcimy się jak smród po gaciach i zaczepia nas Włoch, żebyśmy poszły tam to przepłyniemy za darmo. I rzeczywiście, zagadujemy stojącego Włocha i nas wpuszcza. Prom odjeżdża, więc ostatnie spojrzenia na Sycylię. Przychodzi kontroler biletów, ale Anita go przegaduje i oszczędzamy zawrotną sumę 1€ na głowę.

Malujemy kartkę na Neapol i Rzym i wychodzimy szybko, żeby łapać wyjeżdżające samochody. Anicie się nie chce, więc ja się śmieję i łapie super stopa – autokar – pusty tylko z dwoma autostopowiczami z Francji w środku. Zawiezie nas do Neapolu. Francuzi bardzo mili. Dają nam jakiś owoc z Tunezji, bo tam właśnie byli na ślubie koleżanki. I mają po tym ślubie ręce umazane henną – ona całe ręce, on tylko dwa palce. Zakładamy się z Anitą czy są parą czy nie. Ja uważam, że tak i właśnie teraz jak to pisze okazuje się , że mam racje hehehehe.

Wokół śliczne widoki – jedziemy przez góry – tylko tunele i mosty. W Neapolu mamy być o 24tej. Nie ma w nas energii, pewno bo zmęczenie, ale też to że wracamy do domu. Chcemy być tam jak najszybciej. Wysadził nas przed Sorento, na takiej dużej stacji benzynowej. Jesteśmy zjawiskiem na środku ulicy milion bagaży. Umawiamy się z francuzami, że jak nic nie złapią to śpimy razem w krzakach na stacji. Ale my wsiadamy do faceta, który ma podwieźć nas pod Rzym. Oczywiście nie kuma w żadnym języku oprócz włoskiego. Jedziemy, i choć jest ciężko nie śpimy. Dojeżdżamy i kładziemy się u niego w ciężarówce spać. W nocy się budzę i widzę, że facet niby przypadkiem maca Anitę po nogach. Decyzja, że mimo, że jest 3 rano to wychodzimy. I tak właśnie siedzę o 4:30 i pisze pamiętnik. Obie jesteśmy bardzo, bardzo zmęczone, zdenerwowane i trochę zestrachane, więc nie mamy odwagi łapać stopa. Czekamy aż zrobi się jasno.

20 sierpnia 2003 (środa)


Rzym – Wenecja – Graz – Wiedeń - Słowacja

Rysuję o tej 4:30 karteczkę Fineze – Venezia i idę do łazienki. Myję zęby, a tu wpada Anita, że facet chce nas zabrać. Sam nas zaczepił, zlitował się, tak biednie wyglądałyśmy. Jest super samochodem – jedzie koło 200 km/h i o 10:30 jesteśmy pod Wenecją (700 km). Opiekuje się nami, jest przesympatyczny, nie zna angielskiego, ale cały czas gadamy.

Na stacji szybko łapiemy stopa kolejnego za Wenecję. Facet bardzo sympatyczny i inteligentny. Pisze książkę. Uczy ludzi pewności siebie i jak robić to co się chce i być w tym najlepszym. Jak osiągnąć sukces. Robi nam bardzo ciekawy wykład – wszystko to kwestia wiary w siebie, umiejętności to 20%. To jest to czym się różni 1 od 100 tenisisty świata.

Wyrzuca nas i nim wyciągamy kartę podchodzą włoscy chłopcy. Są to rowerzyści, którzy jadą na wyścig. Są niepełnosprawni. Poprzerzucali swoje bagaże (bo są we dwa samochody) żebyśmy się zmieściły. Jedziemy z Alexem – I miejsce w wyścigu – nie ma lewej nogi!!! Trochę się gubią, ale wyrzucają nas pod Grazem. Dostajemy od Alexa key-wind – to od jego sponsora.

Tam łapiemy hindusa. I jedziemy sobie do Wiednia przy dźwiękach hinduskiej muzyki.

Hindus wyrzuca nas na parkingu pod Wiedniem. A na parkingu dupa, znaczy właśnie żadnej dupy nie ma. Tylko jakaś babka łazi z psem i żywej duszy nie ma. Z resztą pies bardzo ładny. A my zasuwamy kanapki wielkości 1 cm2 każda. Nagle ona podchodzi i mówi, że nas zabierze. Dzwoni do znajomego Polaka i ten nam tłumaczy, że najpierw się z nim spotkamy, bo Katrin nie wie gdzie nas wywieść. Przychodzi Mariusz – prostak straszny, ale bardzo sympatyczny. Zawożą nas na stację benzynową w stronę Bratysławy, bo tak podobno lepiej. Tam ubieramy się i przepakowujemy i próbujemy coś złapać.

Ale nikt nie jedzie w tą stronę. W końcu zabierają nas dwaj słowaccy arabowie z Kuwejtu i …. Wywożą do jakiejś mieściny. Jest 24ta – próbujemy coś łapać, ale jest niebezpiecznie „a na cio wy tak ciekacie dziewczynki?”, więc wracamy na stację. A tam dwóch wesołych Słowaków. Mamy niezłą radochę. Kawa i czerstwe bułki.

A ja jestem „jo som achlupa baba!” Koziczki ja mam duże, a Anita małe. A żaba skakała. A para na kempingu szukała. Ślub = jedna szczęśliwa + jeden głupi. Romantyczny chłopak to był – szkoda go. Chłopaki mają wytatuowany na ptaszku hydrant. I poszłyśmy spać między stołami w restauracji na karimatach i w śpiworze na tej stacji.

21 sierpnia 2003 (czwartek)


Słowacja - Warszawa

I pobudka o 5 rano – dobrze się spało! Zwijamy szybko karimaty, żeby nasi chłopcy nie mieli problemów. Anita wtranżala zupkę, ja rezygnuję, bo mam problemy z moją droga pokarmową, ciągle i dalej leje cieczą na dwie strony. Wychodzimy na drogę i łapiemy szybko do Žiliny – nawet z facetem nie gadamy tylko śpimy. Potem ze stopem idzie ciężej, ale zatrzymuje się wielki facet z dwójką synów. Jest bardzo miły, a jego młodszy syn to prawdziwy diabeł. Idziemy najpierw na kawę, potem kupujemy samochody na giełdzie dla Alexa. Cały czas się brechtamy ze słowackiego języka. Jedziemy dalej i bardzo dobrze się z nimi dogadujemy. Wiozą więc nas dalej, zabierają na pizze. Wokół piękne słowackie tatry. Oglądamy też zaporę. W końcu odwożą nas na granice. Tam przechodzę odprawę paszportową, żeby pójść do kibla. Kradnę papier toaletowy w urzędzie celnym RP – ale naprawdę jestem usprawiedliwiona stanem swojej „drogi pokarmowej”. Potem razem przechodzimy granicę raz jeszcze i łapać próbujemy stopa, ale nie idzie. Przez bardzo długo.

A mnie w plecaku się oliwki rozwaliłyJ i zaprzyjaźniłyśmy się z panem strażnikiem na granicy. W końcu bierze nas warszawski tir i odwozi na parking 1-2 km dla tirów. Jest niesympatyczny i myśli, że ukradłyśmy mu buty.

Pytamy czy ktoś jedzie do Wawy, ale okazuje się, że raczej wieczorem. Teraz jedzie jakiś tir do Lublina. Ale właśnie wjeżdża autokar, który zabiera grupę do warszawy. Zagadujemy go i obiecuje przekonać pilota. I udaje się! Pilot miał wypadek (zapalenie biodrowego stawu) i chodzi o kulach. Wchodzimy do autokaru, a tam koleś zaciąga nas na tył, gdzie trwa impreza. Z tyłu średnia wieku to chyba 15 lat – śpiewają piosenki disco-polo. Wyróżnia się jeden, któremu ja daję ze względu na zachowanie 17 lat, Anita 28, a okazuje się, że ma 33! Śmieszny klimat. Ale dobrze, że prosto do Warszawy. Mamy być na 22….



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz