sobota, 7 marca 2009

Etiopia


W kraju pięknych ludzi gdzie tylko zebry nie zostały zjedzone


Kurs walut (orientacyjnie):
1 USD =  11 ETB (birr) = 3,60 PLN

13 lutego 2009 (piątek)

Przelot:
Warszawa (WAW)  - Istambuł (IST)  godz. 13:20 - 16:45
Istambuł (IST)  - Addis Ababa (ADD) godz. 21:15 -  3:30 [14/02/2009]


Lecim do Afryki! Zgodnie z wskazówkami z rad porad internetowych zawijamy kocyk turkish airlines J W ogóle to będą nasze ulubione linie lotnicze J Klasa. W Stambule trochę czekamy na lotnisku, poznajemy ludzi, którzy też do Addis lecą.

14 lutego 2009 (sobota)


Addis Ababa - Arba Minch

Wczesnym świtem, właściwie jeszcze nocą lądujemy w Addis. Trza załatwić wizę, już się robi wesoło, kolejka, panie wypisują dzielnie, i nagle jesteśmy w 2001 roku J (kalendarz juliański, 7 lat przesunięcia do naszego gregoriańskiego - i w dodatku mają tu 13 miesięcy!).
Wymieniamy pieniądze w kantorze na lotnisku, na początku nikogo nie widać w budce, ale jak się dobrze walnęło w szybę to się obudził J))) pieniądze wymienione.

Z drżeniem serca czekamy, czy ktoś po nas wyjedzie i zawiezie do yemane, z którym jesteśmy już umówione na jeepa. Udaje się!

Z yemane okazuje się rozmowa trudna, nie chce się zgodzić na płatność tylko części z góry (cena za jeep 125USD/dzień). Widać, że kombinuje jak może, ech… Poznajemy naszego kierowcę – Selgaya – jeszcze da nam się we znaki. W cenę jeepa jest kierowca, który trochę po angielsku mówi, gadżety do kempingu, benzyna). Mordujemy się z dyskusją, w końcu udaje się wyruszyć. Nie chcemy by decydowali co chcemy robić i co zobaczyć, i być wożone jak bezmózgowi biali. Chyba dało się to ustalić.

Ruszamy w kierunku Arba Minch, jest tu praktycznie jedna droga na południe, jak się okaże tylko do pewnego czasu asfaltowa. Innych samochodów na drodze brak, tylko ludzie idący pieszo niosący wodę i inne rzeczy – ten widok będzie nam towarzyszył przez całą część jeepowi naszej podróży.

Zatrzymujemy się na chwilę i widzimy kozę która wtranżala kamienie – to jest dopiero desperacja! Zaskoczenie budzi u nas również ogromna wylewność, która darzą się mężczyźni – przytulają, chodzą za rękę, obejmują. Dochodzi do nas jak jesteśmy spaczone przez naszą kulturę.

Dojeżdżamy do Arba Minch i już starcie z naszym kierowcą – wiezie nas do już ustalonego z góry hotelu, a nie tam gdzie chcemy. Upieramy się, podobno nigdzie nie ma miejsc, bo jakaś konferencja jest. W innym podpytujemy się czy są miejsca i najpierw są, ale potem wchodzi Selgay i coś mówi po amharsku i już zażenowany pan mówi, że miejsc nie ma… Kłamiąc w oczy. Ściema na maxa, ale do ściem na maxa będziemy się musiały przyzwyczaić… Ale i Selgay nie wie jeszcze, że nie trafił na całkiem durne białaski
Moskitiery są, ale komarów brak zupełnie. Wieczorem idziemy na spacer, poznajemy chłopaków studentów, którzy zaskakują nas znajomością historii Polski… rozbiory itp. Aż nam było głupio, bo my z historii marne…

Jak robi się ciemno, to robi się totalnie ciemno, bo oświetlenia raczej nie ma. I pierwszy raz to widzę, tak jest, ciemnym ludziom widać tylko gałki oczne…

15 lutego 2009 (niedziela)


Arba Minch - PN Nechisar

Rano zjadamy śniadanie przy hotelu i jedziemy do parku narodowego Nechisar, czyli białe trawy. Jedziemy trochę jeepem, ale my chcemy się przejść. Robimy rundkę z strażnikiem parku – strażnik parku to standard, zawsze z bronią, choć podobno rzadko z nabojami J

Dochodzimy do jeziora Chamo, tam spotykamy jakiś miejscowych chłopaków. Znów trochę śmiechu, jesteśmy atrakcją. Zwierząt w parku praktycznie brak, widzimy perlice dzikie i oczywiście zebry. Zebry się ostały, bo ich mięso nie jest smaczne… taka prawda.

W drodze do gorących źródeł widzimy stada małp – to ich widać tez nie zjedli ;) Gorące źródła to okropna betonowa sadzawka, nie takiego. Ale, że była niedziela, załapałyśmy się na mszę, która była na drodze dla kilkunastu ludzi siedzących na trawie. Super klimat!

Wracając z parku, popsuł nam się samochód! Niezła przygoda na początek… mamy stracha, bo przecież w końcu frajerki zapłaciłyśmy z góry. Jedziemy do strażników parku i tam Selgay próbuje naprawiać, a my siedzimy pod „namiotem” ze strażnikami, którzy w karty grają. Na ścianach glinianych domków suszą się chyba ryby z jeziora.

Samochód udaje się naprawić jakoś i wracamy do Arba Minch. Idziemy do knajpki na jedzenie, a tam na dachu tluką się małpy – właściwie nie tłuką się, tylko się bzykaja, ale dach jest blaszany J

Kawa etiopska to marzenie… nawet Gosia pije… ja bez mleka też, zupełnie nie gorzka… ech, tego będzie mi brakować.

16 lutego 2009 (poniedziałek)


Arba Minch - Dorze - Konso

Wpierw jedziemy do wioski Dorze około 35 km od Arba Minch. Słynie z tego, że ich domy budowane z bananowca wyglądają jak głowy słoni. Po wiosce oprowadza nas wesoły chłopak – drugi syn wodza. Oglądamy chaty wewnątrz, mieszkają razem ze zwierzętami. Ale sprzęt rtv i agd ;) tez jest. Mamy okazję też prząść oraz przerabiać liście bananowca, z których robią tu mnóstwo rzeczy od sznurków po chleb. Chodzimy „uliczkami” między chatami, jest bardzo serdecznie, brak jest innych turystów. I dość autentycznie, nie silą się na folklor, chodzą w adidasach i puszczają nam dvd, choć wciąż mieszkają w tych chatach, tkają i przerabiają bananowca. Tkają tylko mężczyźni – to męski zawód.

Przymierzamy chusty przez nich robione, z tym tez jest masa śmiechu. Drugi syn wodza robi mi bransoletkę z włókien bananowca i zawiązuje na ręce – będę ja nosić jeszcze długo, długo J

W wiosce jest możliwości noclegu – wygląda bardzo przyjaźnie i fajnie, żałujemy, że nie znałyśmy tej opcji. Na koniec dostajemy do spróbowania chleb z liści bananowca (obrzydliwy) oraz jakiś lokalny trunek wysoko alkoholowy, hehe. A czeka nas jeszcze zwiedzanie targu. Też tam idziemy z drugim synem wodza.

Na targu zostaje wyśmiana – hehehe – wszystko przez moje krótkie zielone spodenki i półprzeźroczystą chustę, którą mam jako spódnicę – do końca nie wiadomo z co ludzi tak bawi, ale uśmieją się równo. Niezłe przeżycie!

Widzimy też tuf – endemiczne zboże z którego robią injere – smak injery jeszcze przed nami.

W Konso zatrzymujemy się w knajpie, a w knajpie koza śpi J cudnie. A robali ogromnych karaluchów jest mnóstwo. Luzik.

W hotelu zatrzymujemy się na kilka nocy, to będzie nasza baza wypadowa. Hotel jest obskurny i nie pozwalają nam się razem zalogować do pokoi (wiemy, ze nie należy nalegać, bo można zostać uznanym za homoseksualistę a za to jest więzienie…, więc się nie upieramy). Ogólnie płacenie za hotele jest zabawne, bo płaci się za łóżko, więc para mieszana płaci tyle samo co jedna osoba tej samej płci. Oczywiście mając na uwadze to co wyżej jest napisane, teoretycznie nie ma opcji spania w jednym łóżku dwóch osób tej samej płci. Teoretycznie, bo czasem śpimy, ale płacimy jak za dwa łóżka, żeby się zgadzało…

Pokoje są b. głośne – od rana jeżdżą ciężarówki pod oknem, a z kibla śmierdzi. Nie ma wody, dostajemy litr w dzbanku, żeby się umyć. Jest pora sucha, więc nie ma co się dziwić. Mycie w litrze wody jest jak najbardziej możliwe J Opanowałam.

17 lutego 2009 (wtorek)


Konso - Yabelo - Konso

Na śniadaniu spotykamy ekipę z loney planet, którzy piszą aktualizację przewodnika… wiele nam to wyjaśnia dlaczego przewodniki LP są takie nierzetelne nieraz… ale co tu będę pisać.

Najpierw czeka nas wyjazd do parku narodowego Yabelo, który jest zaraz obok miasta o tej samej nazwie. Bierzemy z Konso autostopowiczów, co powoduje niezłe spięcie z Selgayem, który chce od nich pieniądze. Ech…  W parku narodowym znów nie za wiele zwierząt, głównie niesmaczne zebry, ale Gosia poszukuje abisyniaka (bush crow) i udaje się! Ponadto podziwiamy ogromne kopce termitów – oczywiście pykam sobie zdjęcie, bo jak tu zdjęcia nie mieć takiego z buszu, hehe. Nasz strażnik (w każdym parku trzeba iść ze strażnikiem) ciągle gada przez telefon. Dziwne, bo my w ogóle zasięgu nie mamy. A i jeszcze zdjęcie pod akacją – oczywistość!

Po zwiedzaniu parku idziemy na jedzenie – i wreszcie injera! Nauka jedzenia to wyzwanie!  I jeszcze ten zwyczaj, że ludzie się karmią rękami – niezłe wyzwanie, ale dajemy rade jak nam pokazują.

Idziemy na krótki spacer po miasteczku, ale trafiamy na jakiegoś idiotę, który za nami krzyczy, że chodzimy oglądać biedę jego kraju…

Widzimy siano kładzione na drzewach i nie wiemy o co chodzi, w końcu ktoś nam wyjaśnia – siano kładzie się na koronach drzew, żeby zwierzęta nie zjadły. A my się zastanawiałyśmy o co chodzi…

Wracamy do Konso i postanawiamy stawić czoła smrodowi z kibla. Wpadam na genialny pomysł. Mamy KMnO4 do odkażania, robię stężony dość roztwór w menażce i wlewam do odpływu prysznica (stamtąd smród) i …. nie śmierdzi aż do rana!

18 lutego 2009 (środa)


wioski Mechekie, Busso, Gesergio

Dziś będziemy oglądać wioski na południu, wokół Konso. Bierzemy jakiegoś bardziej oficjalnego przewodnika, będącego członkiem jednego plemienia, chyba tez rodzina wodza. Wiadomo, taka praca z turystami, to najlepszy kąsek. Chłopaczek upiera się, że ma 18 lat, ale ja bym mu dała 14… Ale ma nas oprowadzić, poopowiadać, i jest naprawdę sympatyczny, choć czasem trochę koloryzuje (opowiadając jak walczył z tygrysem… hihihi)

Zaczynamy od wioski Gesergio, zwanej inaczej Nowym Jorkiem, ze względu na formacje skalne, które komuś NY przypominały. Jest to miejsce, gdzie mega są mieszkańcy nastawieni na łojenie turystów. Awantura by robić im zdjęcia za pieniądze – my nie chcemy, robimy tylko skałom. Następnie schodzimy w dół wąwozu z tłumem dzieciaków. W ogóle opracowałam sposób na prośby dzieciaków o pieniądze, jak one proszą o „one birr” to ja je proszę o „two birrs” – i kończy się wielkim śmiechem, że biały prosi je o pieniądze. Spacer po wąwozie to dobra opcja, nie jest się narażonym na nagabywanie dorosłych, a dzieciaki są takie jak wszystkie dzieciaki na świecie, raczej w głowie im zabawa.

Do kolejnej wioski idziemy piechotą, przez „pola”, jest okazja zobaczenia jak żyją i żyją bez cywilizacji żadnej, nawet pługi mają z kawałka konaru. Wszystko drewniane ręcznie robione, śladu nie ma po rzeczach fabrycznie robionych. Teraz rozumiemy dlaczego z takim zaangażowaniem proszą o puste plastikowe butelki po wodzie – to dla nich super naczynie, na które ich nie stać.

Mijamy tez grób, kogoś zasłużonego, bo ma figurki (mniej zasłużonym grobów podobno się nie robi) – mężczyzna wygląda mało jak człowiek, ale co do jego męskości nie ma wątpliwości, hehe.

Dochodzimy do wioski Mechekie, to wioska naszego przewodnika, więc zaglądamy do jego rodziny. Wioska jest dość rozbudowana, wszędzie alejki, każde gospodarstwo ogrodzone. Na głównym placu stoją wysokie drągi, podobno w ten sposób odliczają czas. Poznajemy całą rodzinę naszego przewodnika i dostajemy do rozwiązania zadania matematyczne (równania z modułami) – wzbudzamy szacunek, bo rozwiązujemy – podobno inni odwiedzający nie dali rady ;)))) Chyba trochę chcą się pochwalić, że są wykształceni….

Mijamy tez wioskę Busso i powoli wracamy do samochodu. Po drodze mamy przygodę, bo dzieciaki zaczepiają nas (rzucają kamienie, szczypią), nasz przewodnik coś im mówi i nawiązuje się bójka (z rodzicami dzieciaków), bo on jest nie z tego plemienia, z którego dzieciaki. My uciekamy do samochodu, agresja ludzi jest w sumie spora. Przewodnik (trza pamiętać , że to dzieciak) wraca trochę pobity. Wtedy wkracza jakiś tamtejszy „szeryf”, zabiera dzieciaki, które zaczęły i daje publicznie w dupę. Jest dużo nerwów, hałasu, ogólnie awantura…

Wracamy do Konso, ponieważ dzisiejszej nocy nie mają dla nas pokoi, dają nam do dyspozycji dach i rozkładamy tam namioty J To jest klimat.

19 lutego 2009 (czwartek)


Konso -  Key Afar - Arba Minch

Juz odbijamy się , bardziej na południe nie pojedziemy, dziś mamy dojechać do znanego i polecanego w przewodnikach targu Key Afar. Droga już dawno przestała być asfaltowa, jedzie się wolno, często droga jest zastawiona kamieniami – to takie zagrodzenia, jak u nas się stawia drewniane.

Na targ schodzą się plemiona pohandlować, ale tez pokazać – za zdjęcia trzeba płacić. Nie robię zdjęć, bo jest w tym mało autentyczności, trochę takiego cyrku. Ale pokupujemy, mnie najbardziej się podoba malutkie krzesełko, które kupuję i uczę się na nim siedzieć. Rzeczywiście jak się umiejętnie siądzie to jest wygodne, a zmieści się w większej torebce ;) Kupujemy też tykwy, koraliki itp.

Głownie są plemiona Hamer i Banna.

Potem już droga na południe, dojeżdżamy do Arba Minch – dość męcząca , długa droga. W drodze kupuje od dzieciaków zrobiony z kamienia/skały/ ziemi   samochód – niesamowite, jakie zabawki tworzą.

Wieczorem – injera – powoli się przekonujemy, to co przeczytałyśmy, ze smakuje jak stara szmata… naprawdę można polubić.

20 lutego 2009 (piątek)


Arba Minch - Wondo Genet - Shashemene

Jedziemy do Wondo Genet – w hotelu Bekele Mola, przed który stajemy na parkingu zasuwa niezłej wielkości żółw J

My idziemy na spacer, w poszukiwaniu źródeł. Znajdujemy, ale nie robi to wrażenia – ludzie się kąpią. Ogólnie wciąż towarzyszą nam dzieciaki. W drodze powrotnej jeszcze zauważamy kościółek koptyjski oczywiście. Widzimy drewniane konstrukcje na drzewach – to ule J

Następnie w samochód i do Shashemene już na nocleg. Nie widzimy śladu ruchu rastafarian ,ale może mamy pecha. Kupujemy bardzo okazyjnie worki na ziemniaki na nasze plecaki – przydadzą się w dalszej podróży. Wypijamy boski sok z mango (tego smaku się nie zapomina), nie wiem co lepiej będę wspominać sok z mango czy kawę… ech…

A i jeszcze widok na „Siitii Senter” J Niestety zamknięte.

Pokoje teoretycznie maja mieć wyższy komfort, no wiec … może trochę J robimy sobie imprezkę przy owocach, których nazw nie znamy.

21 lutego 2009 (sobota)


Shashemene - PN Abiata Shala - Addis Ababa

Dziś już mamy być w Addis. Chcemy zobaczyć park narodowy Abiata-Shala i udaje się J Widzimy guźce, strusie i gazele Granta. Spacer po parku to super opcja, oglądamy jezioro z góry, idziemy do gorących źródeł. Wypływa woda o temperaturze 95st. Robi wrażenie, mocno wulkaniczny klimat JPodchodzimy tez do jeziora i podziwiamy flamingi w dużej ilości. Bardzo sympatycznie, choć gorąco J

Następnie chcemy jeszcze coś zobaczyć, ale jest ostre spięcie z naszym kierowcą, który twierdzi, że wtedy nie zdążymy do Addis i będziemy musiały zapłacić za jeden dzień więcej. Niestety zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy zdane na niego, zawsze może powiedzieć, że coś się stało, jechać na  około czy cokolwiek i nie zdążymy. Wściekłe, ale się godzimy jechać do Addis. A wtedy on zatrzymuje się, bo musi coś zjeść! Jesteśmy wkurzone do imetu, chcemy tylko się z nim rozstać. Do Addis wjeżdżamy dość wcześnie, ale Selgay jeździ w kółko (myśląc może, że się nie skumamy), żeby dodatkowa godzina minęła i być na popołudnie późne przy hotelu… No masakra.

W hotelu umawiamy sobie na następne rano (4 rano) bus do Bahir Dar. Maja nas obudzić i bus przyjeżdża pod hotel. Jest to bus turystyczny, a transport publiczny się nie decydujemy, nie mamy tyle czasu.


22 lutego 2009 (niedziela)


Addis Ababa - Bahir Dar

O 3 rano przychodzi do nas cieć, więc powoli wstajemy, mamy jeszcze godzinę… A tu wtopa, bus jest już i czeka na nas! Czy my się nie dogadałyśmy, czy oni ze swoim poczuciem czasu nie ogarnęli. W każdym razie minibus, pełen Etiopczyków czeka na nas. Nikogo to nie dziwi, ani nie denerwuje… czyżbyśmy nie skumały ich czasu (czas etiopski jest liczony od godziny 6 rano, kiedy to wschodzi słońce. I tak nasza 7 jest 1 rano, 8 to 2 itd. )...

Podróż jest przeżyciem, głównie zapachowym… nie mówiąc o specyficznym zapachu Etiopczyków, to jeszcze jest rodzina z dziećmi, dzieci nie maja pieluch tylko robią pod siebie. Dodatkowo ktoś czasem się porzyga…

W drodze łapiemy gumę, ale to chyba u nich standard, szybko następuje zmiana koła (szkoda , ze szybko bo można było chwilę posiedzieć na zewnątrz J

Dojeżdżamy do Bahir Dar, znajdujemy hotel (nie jest to łatwe), który nie jest ekskluzywny i idziemy zwiedzać trochę. Tu już bardziej widać cywilizację. Miasteczko, jak miasteczko. Zaraz pojawia się jakiś przewodnik, który pokazuje nam tankwy (tradycyjne łodzie z papirusa), ale nie odważamy się płynąć nimi, wydaje się, że zaraz będzie się w wodzie.


23 lutego 2009 (poniedziałek)


Bahir Dar (Jezioro Tana)

Wybieramy się na rejs po klasztorach na jeziorze Tana. Ja tego dnia cierpię przewodowo pokarmowo, czyli mam sraczke – marna wizja na rejs stateczkiem bez toalety. Ale daje radę, bo często jednak się wysiada.
Zaczynamy od klasztoru Entos Eyesu – zadziwiają nas malunki – niby kicz, niby jakby dziecko malowało, podobno oryginalne… Do kolejnego klasztoru mogą wejść tylko mężczyźni (Kebran Gabriel), więc my oczekujemy, aż męska część naszej załogi zobaczy co trzeba.

Kolejny to klasztor Ura Kidane Mehret, tam odbywa się jakieś koptyjskie święto. Od brzegu do klasztoru towarzyszą nam handlujące dzieci – jeden mały biznesmen jest tak uroczy, że dobijamy targu i zakupujemy małe tankowy.

Ja ze względu na swoją dolegliwość mam okazję odwiedzić najgorszy kibel w moim życiu…. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale dołu nie było tylko górka, a w ściany ludzie ręce wycierali….. ale jak sraczka to się nie wybiera….

W kościele chcą nam sprzedać bilety, ale my uznajemy, że to ściema i sposób na wyciągnięcie pieniędzy, ponieważ są z nami turyści Etiopczycy, którzy potwierdzają, ze nie ma opłat. Koleś chodzi za nami z biletami a my uparte wysyłamy go na drzewo. Potem okazuje się, że rzeczywiście opłata jest dla zagraniczniaków, ale to jak wracamy to się dowiadujemy. Kościół jest pełen modlących się – niesamowite, wszyscy na biało pod kolorowymi parasolami na zewnątrz.

Do kościołów wchodzi się boso, wszędzie są dywany, na razie pcheł nie uświadczyłyśmy … na razie J
W ostatnim klasztorze (chyba Debre Mariam) mnich wyciągnął dla nas stare księgi (starodruki ) do pooglądania – żadnych gablot, niczego. Po prostu można oglądać…

Mam nadzieję, że nie pomieszałam nazw tych klasztorów…

24 lutego 2009 (wtorek)


Bahir Dar - Gonder

Zamawiamy minibusa do Gondar – czekamy świtem z pięknie zapakowanymi plecakami w worki od ziemniaków. Trochę wystraszone ostatnim doświadczeniem jesteśmy wcześnie przed hotelem i tym razem… czekamy całkiem długo aż przyjedzie….

Bus zawozi nas bezpośrednio do hotelu, podróż idzie całkiem sprawnie, wiec idziemy dzis jeszcze zwiedzać zamek Fasil Ghebbi – zamek z XVI w. , mieszanka stylów portugalskiego, indyjskiego oraz arabskiego. Robi wrażenie, bierzemy przewodnika, który okazuje się nieźle zakręconym typem  Ponadto zwierza nam się, że jest okropnie znudzony życiem, bo ma strasznie nudną pracę – chodzi w kółko to samo ludziom opowiada. Z litości nad naszym znudzonym przewodnikiem, celem urozmaicenia mu życia, kazałyśmy mu udawać lwa w klatce lwów:))))))

Zamek niby wielki zabytek UNESCO, ale wszędzie nazwany przez nas „african style”, czyli bałagan, nieład, żadnego zadęcia i odpicowania. Można sporo połazić po zamku, budynkach z tego okresu (stajnie, biblioteka, kościoły i inne).

Z zamku bierzemy tuk tuka i jedziemy do kościoła Debre Berhan Selassie, do którego jak w każdym koptyjskim kościele - wchodzi się na bosaka i łapie pchły :))))))) Tu się z sukcesem J Kolejny koptyjski kościół. Sufit kościała zdobią duże ilości twarzy.

Teraz pozostaje nam zorganizować transport na trekking w góry Simien, musimy dojechać do Debarku i tam się już wszystko załatwia. Jest trochę ludzi w naszym hotelu, którzy też chcą jechać (białasów), więc rozdzielamy się i idziemy targować. Niestety tylko my jesteśmy uparte w targach, inni olewają. Uzgadniamy zarówno transport tam, jak i spowrotem. Jak się później okaże, nasze targowanie wyjdzie nam na dobre, bo zostaniemy potraktowane serio J Ale to za kilka dni.

Wyjazd mamy jutro rannym świtem. Jadą z nami inni, natomiast powrót organizujemy sobie same.

25 lutego 2009 (środa)


Gonder - Debark 
trekking góry Simien
dzień I: Debark - Sankaber

Rannym świtem pod hotel przyjeżdża minibus i wsiadamy i jedziemy do piekarni, gdzie dziewczyny z ziemi zbierają bułki J mają być na trekking. Koło południa jesteśmy w Debark. Tam rozpoczyna się organizacja trekkingu, my bierzemy wersję mini czyli skaut, muły, kuchenka, no i pozwolenia. Nasz skaut jest super miły i bardzo słabo, ale jednak mówi po angielsku.

Pozostali biorą wersję full – przewodnika, kucharkę – chwilę razem jedziemy samochodem – jaja, że hej, paręnaście ludzi i stosy bagaży, gadżetów (kucharka robi zakupy na targu!)J

Mamy tez przygodę z kupowaniem benzyny do kuchenki. Pytamy ile trzeba nam tej benzyny – słyszymy, ze 4 litry. Wiec idę kupić 4 litry, to co mi pokazują zdecydowanie nie jest tą ilością. Upierają się, do tego stopnia, że są gotowi przelewać do 1l butelek żeby mi udowodnić. Ja się upieram i jak najbardziej chcę sprawdzenia. Grają do końca. Litrów jest oczywiście 3. Muszą lecieć po następny litr. Chyba to stała zagrywka, żeby wyciągnąć kasę. Myślę, że trochę ich zaskoczyłam, że się białaska nie dała zrobić. Ale my już drugi tydzień w Etiopii… J

Wybieranie namiotu, też trwa, wszystko pomieszane i w stanie mocno zużytym. Potem jedziemy minibusem. Przejeżdżamy obok wyczesanego hotelu „Simien Lodge”, ekskluzywny – korzystamy z toalety – pierwszy raz od 2 tyg. europejskie warunki – SZOK!).

Rozbijamy się w Sankaber i jutro mają tu do nas przyjść muły i poganiacze. Rozbijamy namiot, wokół wielkie wrony jakieś ichniejsze (kruk grubodzioby) – ogromne, robią sporo hałasu.

Idziemy tez na krótki spacer, jest nieźle zimno – przynajmniej w porównaniu z tym co było na dole J


26 lutego 2009 (czwartek)

trekking góry Simien
dzień II: Sankaber [3230 m] – Gich [3580 m]

Dziś wreszcie będziemy maszerować! Pogoda super J

Ale najpierw muły. Przychodzą w wielkiej ilości J I jeszcze większa ilość poganiaczy mułów J Odbywa się ważenie bagaży, każdy muł może chyba 30 kg wziąć. Jest waga. My mamy dwa muły. Muły nie idą z nami, Ida oddzielnie do naszego następnego noclegu.

W końcu idziemy! Dziś jest nie jest tak wiele do przejścia. Droga jest wyraźna  czasem ścieżka, czasem nawet szersza. Można spotkać tubylców, którzy próbują coś sprzedać – udaje im się, kupujemy kubki z rogów bawolich. Na trasie podziwiam roślinność, której ilość kolców w każdym miejscu jest niesamowita.

Po drodze spotykamy tez świeżo urodzoną owieczkę – bezczelni chcą pieniędzy za jej zdjęcie, ale ich olewam.

Dochodzimy do wodospadów (3232 m), których…. praktycznie nie ma, tak jest mało wody. Widać, że coś ciurka z ogromnej wysokości, ale dla tych co maja dobry wzrok ;)

Widzimy z daleka dżelady, ale jeszcze wszystko przed nami… Jest gorąco, więc jak na naszej trasie napotykamy strumień (chyba jedyny na trekkingu) to szaleństwo! Włożyć bose stopy do zimnej wody…. orgazm!

Przechodzimy przez jakieś tereny gołe, bez trawy, czysta ziemia – aż wypada stado ogromne dżelad! Zbierają korzonki, są tak zaabsorbowane, że nie zwracają na nas uwagi. Można się dokładnie przyjrzeć i podejść całkiem blisko – są i malutkie i młodzież i wielki samiec alfa :D

Oprócz nas dochodzą inni turyści i wszyscy z aparatami czekają na najlepsze ujęcia J hehe A samiec rozpłodowy nie jest wstydliwy ;) hi hi

Po długiej sesji z małpami idziemy do wioski na ceremonię parzenia kawy. Namawiamy naszego skauta, żeby znalazł kogoś w wiosce, kto nam zrobi tradycyjnie kawę. Chciałyśmy, żeby to było. I było. Idziemy do chatki tradycyjnej, pokrytej słomą, w środku zwierzęta razem z ludźmi. Kawę robi nam dziewczyna, która ma już dwójkę dzieci (jedno super malutkie, śpi jej na plecach), a wygląda na nastolatkę. Parzy kawę i robi popcorn, bo tak tradycyjnie go jedzą. Kawa jest pyszna, klimat w chacie też niesamowity. Cudna przygoda.

Idziemy na miejsce noclegu. Po drodze spotykamy dzieciaki, które próbują wyciągnąć od nas jakieś leki (jakiekolwiek). Nie dajemy się namówić. Dopiero jak przyprowadzają babeczkę z pokiereszowaną dłonią, oczyszczam jej antybakteryjnym cudem, które mam do przemywania ran. Przynajmniej wiem, że nie zje J

Okazuje się, że opcja kucharki nie jest wcale najlepsza, hehe. My przychodzimy i robimy sobie na naszej kuchence jedzenie (suchości z Polski), a grupa, która ma kucharkę: przychodzi i czeka 1-2h aż ona ugotuje posiłek umierając z głodu i wpatrując się w nasze zupki chińskie wilczym wzrokiem J


27 lutego 2009 (piątek)




trekking góry Simien
dzień III: Gich [3580 m]- Imet Gogo [3926 m] – Inatye [4070 m] - Chennek

Idziemy na najbardziej widokowo spektakularne miejsce na trasie naszego trekkingu – Imet Gogo. Wyrywam się do przodu zahaczając jeszcze o widokowe miejsce Saha, gdzie spotykam sympatycznych Australijczyków. Po drodze mija się sporo charakterystycznych dla krajobrazu gór Simien lobelii olbrzymich.

Imet Gogo to niesamowite miejsce! Jesteśmy na wysokości około 4000m i przed nami przepaść pewno koło 1 km i rozciągają się góry… Jak dobrze zrozumiałam, jesteśmy na granicy, ta część gór została wyniesiona tektonicznie, a pozostałe zostały trochę niżej… Trudno opisać, trzeba stanąć na krawędzi J następnie trasa wiedzie wzdłuż tej krawędzi, więc widoki jeszcze się ciągną J Zdecydowanie nie dla tych z lękiem wysokości J

Potem wchodzimy na szczyt Inatye (4070 m n. p. m.). Po drodze spotykamy dzieciaki siedzące wzdłuż szlaku i próbujące sprzedać jakieś gadżety.

Dochodzimy do Chennek, tu spędzimy dwie noce. Obok nas rozbija się większa grupa, która z nami zaczynała, oni już jutro wyjeżdżają z gór i jadą do Axum bezpośrednio podobno. Jeep ma przyjechać do nich rano, a że umawiali w tym samym biurze, zobaczymy jak to wygląda i czy jeep przyjedzie i o której…

Zostawiam na chwilę mydło przy studni… szybko znika, trudno, lokalnej ludności może rzeczywiście się bardziej przyda J

28 lutego 2009 (sobota)


trekking góry Simien
dzień IV: Chennek - Bwahit (4430 m n.p.m.)

A dziś zdobywamy drugi co do wielkości szczyt gór Simien – Bwahit, z wysokością prawie 4,5 tys m J. Niestety na najwyższy szczyt nie mamy czasu dotrzeć…

Nim rano wyjdziemy widzimy naszych towarzyszy zbierających się i pakujących, jeep bardzo rano to nie przyjechał, bo go nie widać. Przeżywamy dziki atak małp, dżelady zasypują wręcz biwak, włażą wszędzie… Prawdziwa inwazja…

My idziemy na szczyt, trochę czuć wysokość i pogoda nie jest super. Na szczycie zimno. Po drodze widzimy koziorożce abisyńskie , całkiem niedaleko J. Po zdobyciu szczytu wracamy do Chennek i tam, ku naszemu zaskoczeniu widzimy wciąż czekających na jeepa towarzyszy! No ładnie! Trochę nas to nie dziwi, bo jak jeep mógł tu przyjechać na rano…, mieli w sobie dość naiwności, że w to uwierzyli… A Etiopczycy obiecają wszystko… Zaczynamy razem z nimi mieć wątpliwość czy w ogóle przyjadą… A o dojechaniu do Axum to nie może być mowy w żadnym razie dziś…

My jutro będziemy przezywać to samo, nie upierałyśmy się, więc mają koło południa być i zawieść nas najpierw do Gondar, potem do Lalibelii. Zobaczymy.

Zajmujemy się tez odpchleniem śpiworów, bo pchły trochę dają się we znaki – ugryzienia są bolesne. Stosujemy głownie preparaty z Polski przeznaczone dla psów i kotów… J

1 marca 2009 (niedziela)


Chennek – Gonder

Nasz jeep niby przyjeżdża całkiem punktualnie, tylko…. Nie jest jeepem! Umawiałyśmy się na samochód z napędem 4x4 i ten minibus podobno ma… Jesteśmy zirytowane, ale to standard, o to się nie podpytałyśmy, jakoś 4x4 wydawało nam się jednoznaczne. Potem dowiemy się, że nie trafiłyśmy najgorzej – wczorajszy jeep, który pojechali, nie miał hamulców i podróż była prawdziwym wyzwaniem na pograniczu życia i śmierci…

Mamy cały minibus dla siebie, zjeżdżamy do Debarku, a następnie do Gondar, do tego samego hotelu. Jutro rano pojedziemy do Lalibeli.

Wniosek – nie ma co się upierać, nie przejadą trasy szybciej, a obiecają wszystko co chcemy…

2 marca 2009 (poniedziałek)


Gonder – Lalibela

Cały dzień spędzamy w samochodzie jadąc do Lalibelii, widoki są różne, wsie i miasteczka etiopskie i wszechogarniający „african style”.

Zatrzymujemy się po drodze przy jakimś moście zbudowanym przez Chińczyków i dalej jedziemy. Docieramy do Lalibeli, nie jest łatwo znaleźć tani hotel. Tu są też pokoje dla „europejskich turystów”, którzy są tu przywożeni. Ale wrażenie Lalibelia robi totalnej dziury, myślałyśmy, że to będzie jakieś miasteczko większe. Nic tu nie ma J hehehe Urocze…

Znajdujemy hotel, który ma stróża, który śpi w blaszanej budzie (człowieka!) Jesteśmy w szoku. Pokoje mają dziwną konstrukcję do ogrzewania wody pod prysznicem – trochę mrożącą krew w żyłach. Mamy problem z wodą, robimy awantury, czasem trochę wody jest, czasem jej nie ma.

W knajpce poznajemy Polaka, który jest w Etiopii któryś tydzień, tak się zachwycił J A podróżuje z północy Afryki na południe.

Sprawdzamy jak wygląda zwiedzanie kościołów i przeznaczamy na to jutrzejszy dzień. Decydujemy się też lecieć samolotem z Lalibelii do Addis, więc kupujemy bilety na pojutrze – to będzie przygoda!

3 marca 2009 (wtorek)

Lalibela

Dziś kościoły! Oprowadza nas mówiący po angielsku koptyjski ksiądz/zakonnik. Kościoły są NIESAMOWITE! Wyryte w ziemi „od góry” w XII - XIII wieku. Niesamowite wrażenie, oczywiście to nie są tylko zabytki, normalnie odbywają się tam nabożeństwa, oraz ludzie przychodzą się modlić – dodaje to klimatu.

Obok jednego kościoła jest studnia płodności, ale nie mamy odwagi się zanurzyć …. hehehe

Odwiedzamy 11 kościołów, w każdym jest inny oryginalny krzyż (tzw. krzyże Lalibeli), który nam kapłan pokazuje. Bogate zdobienia mają swoją symbolikę, żaden element nie jest tylko ozdobą. Czasem chodzi się wąskimi korytarzami, wchodzi gdzieś pod ziemię, a kościoły są niesamowite, jak się jeszcze weźmie pod uwagę jak były robione (ręcznie dłutkami pewnie) – Etiopczycy wierzą, że zrobiły je anioły, bo człowiek nie dałby rady J (podobno powstały w 20 lat).

Nasz przewodnik jest bardzo komunikatywny i przybliża nam zasady kościoła koptyjskiego.

Przechodzimy tez tunelem podziemnym, którym jak się przejdzie bez problemu (trzeba trzymać się prawej ręki) to będzie się zbawionym – nam się udało – zbawienie zapewnione! Hahahaha

Rozbawiają nas tez dzwonki, bo są to tyko duże kamienie zawieszone, w które uderza się mniejszym – ale działa, można sprawdzić.

Najpiękniejszy kościół oglądamy na końcu – kościół Bete Giyorgis – niesamowity (choć widzę że się powtarzam, wszystko „niesamowite”), ale jest naprawdę obłędny. W kształcie krzyża, sufit jest dokładnie na poziomie ziemi.

Obok kościoła są tez mumie pielgrzymów, leżą sobie luzem – „african style”. Jest też skrzynia na narzędzia króla Lalibeli

Mijamy jeszcze szkołę i jest naprawdę jak stereotypowa afrykańska szkoła…

Wieczór spędzamy w knajpie „Unique” , gdzie można zjeść unique pizza, właścicielka jest cudowna, sympatyczna i gościnna. Czujemy się jakbyśmy byli u niej w domu w gościnie (bo tak trochę jestJ)


4 marca 2009 (środa)


Lalibela - Addis Ababa (samolot)

Lecimy do Addis! Przygoda, że hej. Po pierwsze wewnętrznymi lotami w Etiopii latają najbogatsi, a w tym my po prawie 3 tyg podróży, ciągle niedomyte, okurzone i brudne z bagażami zapakowanymi w worki po ziemniakach! Hahahaha

Lotnisko robi wrażenie, jest prześwietlany bagaż, choć pan w ogóle nie umie czytać z tego monitorka, musze go przekonywać, ze to co tam widzi to jest właśnie to w moim plecaku J

Tablica odlotów i przylotów jest rzeczywiście TABLICĄ – czarną, z napisanymi kredą numerami lotów i godzinami.

Do samolociku idzie się piechotą na płytę, punktualny bardzo nie był, ale tu inaczej czas płynie J
I poleciałyśmy do Addis.

Tu już wiemy jak dojechać do centrum (taksi) i do znanego nam już hotelu. Mamy teraz ostatnie chwile naszej podróży.

5 marca 2009 (czwartek)


Addis Ababa

Zwiedzamy Addis. Chodzimy piechotą, żeby więcej miasta zobaczyć, choć jest to dość nużące.

Zaczynamy od katedry św. Jerzego – kolejny kościół, ciekawy, ale już sporo wcześniej widziałyśmy. Do muzeum narodowego idziemy w celu zobaczenia szczątków słynnej „Lucy”, naszej praprzodkini, która żyła 3,2 mln lat temu. Etiopczycy nazywają ją „Dinknesh”. Ale to muzeum to nie tylko Dinkesh – wrażenie robią  obrazy na ścianach – chyba w celach edukacyjnych, ale trudno się domyśli coc na nich jest – dają nam dużo radości! J Są tez inne eksponaty, ogólnie warto się przejść i zobaczyć (np. tron Haile Selassie). W muzeum jest mnóstwo szkolnych wycieczek – jesteśmy zauroczone, jak te dzieciaki są grzeczne i przejęte i zainteresowane! SZOK!

Ruszamy na Uniwersytet, bo tam się mieści Muzeum Etnograficzne. Możemy zobaczyć kolekcję dotyczącą plemion i ich zwyczajów żyjących w Etiopii, ale też zobaczyć wnętrza w których żył Haile Selassie (na nielegalu robimy zdjęcia w jego łazience…hehehe). Bo jak rozumiem muzeum jest w budynku byłego pałacu króla (Guenete Leul). W sklepiku upatruję sobie kolczyki, niestety jest pora modlitwy i pani sprzedająca zajęta jest biciem pokłonów – musze poczekać J. Chwilę odpoczywamy w ogrodach przed pałacem – relaks!

Jeszcze jedna katedra - Holy Trinity Cathedral - w Addis, tu jest grób Haile Selassiego i jego żony.

Pozostaje nam tylko pójść na największy targ w Afryce, na którym podobno można wszystko kupić – Mercato. Rzeczywiście ogromny! Trochę łazimy, trochę kupujemy (chusty, obrusy, obrazki) – ogólnie jest poszukiwanie pamiątek, ale nie idzie nam to łatwo, trudno coś fajnego znaleźć.

W hotelu ostatnie przepakowywanie, spotykamy Zośkę i Krzyska, spotkałyśmy ich również na początku naszej podróży J Kółko się zamyka. My szykujemy się na lotnisko, bo wylot mamy tak rano, że nie opłaca się brać noclegu – pośpimy na lotnisku.

6 marca 2009 (piątek)


Addis Ababa (ADD) - Istambuł (IST)  godz. 4:30 - 9:00
Istambuł (IST)  - Warszawa (WAW)  godz. 10:50 -  12:25

Na lotnisku mamy przygodę z wymianą pieniędzy powrotem na dolary, trzeba to zrobić, bo birami poza Etiopią można jedynie ściany tapetować. Upieram się, że chcę wymienić, a kantor jest tylko w strefie bezcłowej, po odprawie. My nie możemy jeszcze się odprawić, bo odprawa zacznie się w środku nocy – a wtedy kantor może być zamknięty. Robię więc akcję wśród celników i …. Wpuszczają mnie na nielegalu w strefę bezcłową, żebym sobie wymieniła! Przechodzę po prostu bramki przejściami służbowymi – hehehe, cudowny „african style” J. Ale niestety pieniędzy nie wymienię, bo potrzebuję boarding pass… tego już się chyba nie da zrobić na nielegalu , hehehe. Ale dowiaduję się, że o 2 w nocy kantor będzie otwarty, żebym przyszła.

Po odprawie idę do kantoru a tam znów nikogo. Ale ja uparta, dobijam się, wreszcie dobudzam kasjera i wymieniam birry na dolary. Najlepsze jest to, że ogólnie jest informacja, że pieniędzy nie można wymienić, trzeba być upartym na maxa to się jedna da.

W samolocie spotykamy polaków, którzy zostali z tysiącami birrów, bo uwierzyli, że się nie da wymienić. Mina kolesi, kiedy mówię że wymieniłam – bezcenna. Znaczy nie pojęli w swoje podróży, nie zrozumieli do końca co to jest „african style” ;) hehe

Wracamy do domu, a wrażeń nie zapomnimy jeszcze długo, jeżeli w ogóle kiedyś…