Pomrowy na Rączym Tropie na Mazurach pomrowiące 57km na tropach lampionów
mapa naszej Pomrowiej trasy
Poniżej wspomnienie wspólnie przebytej trasy pieszej 50km na Mazurskich Tropach autorstwa Adriana Rączego Pomrowa.
A ze względu na nieobecność (jak na razie!) Adriana w blogosferze, mam zaszczyt zamieścić jego relację u siebie.
Co jak co, ja też na tych wczasach byłam :) I potwierdzam, że wszystko poniżej, to prawda, cała prawda i tylko prawda... hehehhe - no może tylko Adriano nie wspomniał, ze następnego dnia mieliśmy ochotę na powtórkę ;))
Winnie Rączy Pomrów
Pomrowie Wędrówki… czyli o dwójce takich,
którzy nie jedną drogą błądzili
Mazurskie Tropy – już sama nazwa powoduje dreszczyk emocji…
kiedy Winnie po jednym z naszych biegów rzuciła mimochodem, że znajomi
organizują na granicy Warmii i Mazur maraton na orientację i czy może mam
ochotę się wybrać, wiedziałem, że to nie
może się dobrze skończyć. Jednakże bycie Rączym Pomrowem zobowiązuje do
pokonywania największych trudności i wytyczania sobie coraz bardziej
ekstremalnych celów biegowych. Ślimacze tempo nie istnieje, znamy to z
autopsji, wiedzieliśmy, że dla nas nie będzie to nawet „bieg na jednej nodze”,
parafrazując Riddicka „Na tropach będzie tylko jedna prędkość,… Nasza, Jeśli
nie umiecie jej utrzymać nawet nie wychodźcie”.
Piątek
14 czerwca 2013r. dzień naszego wyjazdu do miejscowości Barczewo, bazy noclegowej dla zatwardziałych biegaczy i
rowerzystów, którzy dla swoich pasji są gotowi wiele poświęcić. Dzień w robocie
ciągnął się niemiłosiernie, zwłaszcza wobec perspektywy południowego wyjazdu z
Warszawy, zimnego wieczornego piwka relaksacyjnego przed sobotnim startem i
wizyty w Olsztynku, obowiązkowy punkt na trasie Warszawa – Olsztyn, gdzie
czekają na nas świeżutkie i chrupiące, ociekające fantastycznym jagodowym
nadzieniem, tętniące życiem pociski mądrości – Olsztyneckie Jagodzianki, najlepsze węglowodany dla naszych
zmęczonych mózgów i doskonały podkład na jutrzejszy start. Szybki telefon,
rezerwacja i pomimo, że wpadamy do Olsztynka po 19 i cukiernia jest już
zamknięta, to właściciel specjalnie podjeżdża i spełnia nasze jagodowe
pragnienia. Rzadka cecha, dobrze, że są jeszcze „Tacy” sprzedawcy, piękna
sprawa zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
Piątek
wieczór, Barczewo, piechurzy i rowerzyści powoli się zjeżdżają. Baza w
Gimnazjum to dla nas coś nowego, w końcu jesteśmy z pokolenia, które nigdy nie
uczęszczało do gimnazjum. Rejestracja trwa w najlepsze, podpisy, oświadczenia,
pakiety startowe, atmosfera iście piknikowa, pomimo, że jutro będą zawody i
każdego z nas czeka niemały wysiłek nie ma spięcia. Znajome twarze
organizatorów i uczestników, uśmiechnięci „fanatycy
pieszych i rowerowych eskapad na dezorientację” wymieniają się uwagami,
mówią o swoich ostatnich startach i cieszą się z samego udziału w świetnej
imprezie. Niezwykle motywujący jest fakt, że sukcesywnie zwiększa się grono
ludzi, których, mimo iż przyjdzie im rywalizować, łączą wspólne pasje.
Sobota
15 czerwca, godzina 8:10 Odprawa „maratonu
pieszego TP50” spakowane plecaki, napoje, przekąski, wszystko co na trasie
może się przydać. Jesteśmy gotowi na świetną przygodę i nie możemy doczekać
się, żeby odkryć nową kartę warmińskiej tajemnicy – mapę z zaznaczonymi
punktami kontrolnymi. 3 minuty do startu, każdy z nas dostaje wyczekiwaną z
utęsknieniem mapę… szybkie spojrzenie na kolorowy arkusz, czas leci… i się
zaczęło, w bezdrożach mojego mózgu pojawia się myśl, gdzie ja miałem rozum, że się na to porywam.
Tropiciele – Gladiatorzy XXI wieku, których areną jest nieznany teren, którym
towarzyszy niewiadoma co kryje się za następnym kilometrem lasu, wyruszyli na
trasę. Lecimy z Winnie swoim niespiesznym rączym tempem, jest nas w grupie
około 10 osób, pierwsze 3 kilometry i wpadamy na asfaltówkę, trochę się grupa
rozciąga, szkoda nadkładać trasy, więc skuśka przez pola, spotykamy się po
kilku minutach drogi, lecimy na pierwszy punkt, przez łąkę, w międzyczasie
elektryczny pastuch dobrze, że
wciągnąłem rano „antygwałty” pod spodenki to przylegają do ciała, więc skok
przez elektrycznego można wykonać bez ryzyka. Wpadamy do lasu, chwila marszu,
chaszczujemy i jest punkcik z lampionem, karta w łapki, szast prast pierwszy
punkt skasowany „Stage 1 Completed”. 45 minut - pierwsze 5km za nami więc nie
jest źle, obieramy azymut na kolejny punkt nad brzegiem jeziora, wjazd głębiej
w las, byle do ścieżki i już będzie szybciej.
Przed nami łąki i pola, poranna rosa przeziera
przez skarpety i buty, tego można było być pewnym, ale 50 km w kaloszach to
prawie że jak na szpilkach, więc co do zasady odpada, no chyba że wpadniemy na
kolejny pomysł udanej autopromocji i następnym
razem Winnie poleci w szpilach a ja w kaloszach, albo odwrotnie – tego nie
możemy wykluczyć.
Krzaczory
i pokrzywy i wpadamy do przejścia przez kanałek, wąskie to przejście trochę i
takie mało stabilne, głupio byłoby się na starcie skąpać przez nieuwagę, i
cholera nie wiemy jak tam głęboko i czy jaki aligator gdzieś nie czyha na
zagubionego piechura. Udało się przebić przez wodę „suchym butem”, no
oczywiście wobec wczesnej rosy nie do końca suchym, ale bez pływania. Jesteśmy
coraz bliżej, wbijamy w kolejne chaszcze, pokrzywy i różne inne zielone pnącza
oplatające nasze nogi. Jest brzeg jeziora ścieżka trochę wydeptana… „Nasi tu
byli”, czyli kierunek właściwy i szlak przetarty. Przedzieranie wzdłuż brzegu i
jest punkt kontrolny, mamy już 2 podbite,
początek imponujący może nie ekspresowy, ale wynik jest i sława idzie w świat,
a wiadomo, że paparazzich po drodze nie brakuje. Wpadamy na leśną ścieżkę i
stało się… nasze radosne oblicza
uwiecznia Kuba, chwila dla reporterów, zamiast marszu bieg, żeby nie było
że my tam tylko turystycznie i rekreacyjnie, prawdziwym Pomrowom to nie
przystoi – teraz jest dowód w postaci zdjęć niezależnego eksperta i miłośnika
fotografii, że byliśmy na tropach, cenne osiągnięcie.
Zostawiamy
grupę i lecimy w las, na szczęście Winnie spostrzegła, że zgubiłem numer
startowy, więc teraz jest przywiązany i wisi dumnie na sznurku zawieszonym na
szyi. Droga która ciężko zauważyć, prowadzi nas prosto do asfaltowej jezdni
przecinającej kompleks leśny, słuszny kierunek. Teraz już tylko bieg, a my
miłośnicy 10km betonowych warszawskich tras takiej okazji nie przepuścimy. Z
asfaltu w las i kolejna niespodzianka, mój numer ponownie zrobił psikus i
zniknął podczas biegu, więc zrzucam plecak i powrót po trasie, namierzam
kolorowy sznureczek ,50 metrów dalej numer leży na drodze, nawrót i w las,
dziwne dejavu, jakbym tą trasą już dziś
biegł, moja nieuwaga to strata naszych cennych minut, a limit na pokonanie
trasy wynosi raptem 13 godzin, więc trzeba się uwijać.
Lecimy
na 3 punkt, znajome twarze po trasie, słychać głosy jesteśmy blisko, szybki
marsz wzdłuż ciurlejki, pokrzywy, muchy, komary i inny nisko latające zwierzyniec umila nam to czerwcowe sobotnie
przedpołudnie. Jeszcze tylko szybka wspinaczka pod górę, stroma skarpa i
jesteśmy przy lampionie nr 3. Jak dotąd nie jest źle i wiemy gdzie jesteśmy , a
to już połowa sukcesu dla dobrze zorientowanych Tropicieli. Teraz plan jest
prosty powrót do przejścia przez smródkę odbijamy na wschód wzdłuż jeziorka
później na południe leśna drogą, nie ma opcji, żeby nie trafić, zwłaszcza, że
po trasie ma być góreczka, a to dla nas wybornych podróżników, amatorów kompasu
i dezorientacji przydatna wskazówka.
Powoli
odczuwamy znużenie trasą, znajome i nieodzowne na każdym kroku bzyczenie wokół
głowy świadczy, że kilkadziesiąt bardzo
przyjaźnie nastawionych owadów zdecydowało się towarzyszyć nam w wędrówce,
co jakiś czas starając się dla
odciążenia upuścić z nas kilka kropel krwi, jakże przyjaźnie nastawiona
jest do nas przyroda, nie ma co. Nadszedł czas podładować baterie, zatem
wyjście z tej sytuacji może być tylko jedno, z naszych plecaków wprost do głębi
umysłu przeziera jedna myśl – Olsztynecka
Jagodzianka najlepszym lekarstwem na wszystkie niedogodności – świeże węgle
dla mózgu, doskonała porcja żywieniowa na ekspresowe uzupełnienie braków glikogenu.
Łapka do plecaka i jest, może już nie tak kusząca jak w cukierni, lekko styrana
podróżą, ale jakże ociekająca jagodowym nadzieniem, które oblepia usta i
podniebienie. Tego było nam trzeba, zmysłowego ukojenia leśnymi owocami,
których resztki zdobią kąciki naszych ust przy każdym uśmiechu.
Tniemy
przez las, niby wszystko OK, tylko coś długo nam się ta droga ciągnie i jakoś
dziwnie nie biegnie wzdłuż jeziora, kurde chyba mapa trochę szwankuje, no bo
nie ma opcji, żebyśmy pomylili trasę. Lecimy lekko na zachód w lasek i naszym
oczom ukazuje się… polana, Winni szybkim krokiem kieruje się na północ, drobny
kanałek, co jest grane, what the f.. – chyba nie trafiliśmy, chwilka skupienia,
co teraz nie jest łatwe bo słońce praży po całości, wymiana spojrzeń i jeden
skrót przychodzi nam na myśl – GPS –
Gdzie Pomyliliśmy Szlak, zatem szybki rekonesans palcem po mapie promień
kilometra i szukamy gdzie jesteśmy, lekko na zachód i jest polanka z kanałkiem, kilka drzew i piękna
ściana lasu, czyli… kilometr na zachód, lekko północny zachód od celu, szybko
przedzieramy się przez las jest droga, teraz już tylko kierunek wschodni, tam
musi być jakaś cywilizacja, niestety
bociuś nad nami nie krąży, może to i dobrze.
Charakterystyczne
rozwidlenie dróg czyli jeszcze 300 metrów i będziemy, po trasie kilku piechurów
z charakterystycznymi numerkami z tropów, teraz już wiemy, że jesteśmy blisko
celu, skuśka w las i są 2 piękne nagrobki nadgryzione zębem czasu i pokryte
patyną niepamięci – punkt kontrolny „Mogiła”
zaliczony, nazwa jak dla nas trafiona, prawdziwa
mogiła mogła być z tym punktem, ale Rącze się nie poddają.
Spokojnie
rozważamy jak lecieć dalej, gdyż do PK 3 czyli piątego na naszej drodze jakieś
5 km, zatem po raz trzeci tą samą zagubioną drogą na zachód i odbijamy na północ
wzdłuż ściany lasu, szkoda się przedzierać przez las, więc wybieramy drogę
przez otwartą przestrzeń, trochę bagniście, woda stoi w wielu zagłębieniach
terenu, kierujemy się na linię energetyczną to słuszny ruch, łatwy punkt
orientacyjny. Na naszej drodze kolejny kanałek, nie pozostaje nam nic innego
jak skok przez wodę, szybko znajdujemy dogodne miejsce do przeprawy… hyc hyc i
jesteśmy po drugiej stronie prawie że suchą stopą, but może lekko wilgotny i
ubłocony, ale to esperanto życia
tropiciela.
Trafiamy
w piękną polna drogę, która wije się wzdłuż linii energetycznej. Decydujemy się
na przebieżkę, wiemy, że wypadniemy prosto na drogę asfaltową biegnąca w
kierunku rozwidlenia przy miejscowości Podlazy, a dalej już tylko oznaczony na
mapie dukt na granicy ściany lasu i pól, tym razem nie ma opcji pomylenia
trasy, zatem decydujemy się na 2,5 km przebieżkę,
po trasie mijamy kolejnych tropicieli, którzy z uśmiechem maszerują w stronę
PK3. 20 minut i jesteśmy w punkcie, przecinamy jakąś smródkę, czyli musimy być
blisko, w lesie słychać ruch w oddali głosy naszych kolegów, zatem ścinamy w
las, PK3 to górka, okazuje się że w tym miejscu jest ich sporo, zatem
kilkanaście podbiegów trochę krążenia i w końcu trafiamy na punkt na szczycie
górki, niby łatwy ale przysporzył nam lekkich trudności, może przezornie
liczyliśmy, że będzie tylko jedna
góreczka, ale to byłoby za łatwe, w końcu to maraton na orientację.
Przed
nami PK10 – granica kultur, oboje z
Winnie jako wybitni absolwenci nauk przyrodniczych z inżynierskim wkładem od
razu wyknuliśmy, że czeka nas przeprawa przez młodnik, zatem już na starcie
wiemy czego szukać. Droga przez las jakieś 3 km ścieżki, więc nie ma problemu
możemy spokojnie maszerować i troszkę potruchtać, czyli scenariusz dla nas
prawie że idealny, punkt orientacyjny, gdzie należy wzmóc czujność to ciurlejka
przecinająca naszą drogę. Mija lekko wydłużone pól godzinki czyli można rzec 3
kwadranse pieszej wędrówki i jest nasza wijąca się wybitnie wąskim korytem stróżka,
w której z trudem można byłoby zamoczyć stopy, a jeśli już udałoby się, to
niewątpliwie byłoby to nie lada wyczynem.
Lecimy
na wschód, jest młodnik, czyli to musi być gdzieś tu, sporo ludzi się kręci
szukając punktu, część biegiem leci w przeciwnym kierunku, można przyjąć że już
skasowali PK10, zatem szukamy, kręcimy się, mijają kolejne minuty, czeszemy ten
cholerny młodnik z jednej i drugiej strony, w końcu decydujemy się rozdzielić.
Winnie szuka bardziej na zachód, ja w części wschodniej, z mapy wynika, że
będzie szczyt więc nie pozostaje nic innego jak wbić się klinem w ten przyjazny
teren. Jest jakaś wydepta dróżka, która leci pod górę, myk i jestem, cisnę
dobry kawałek przez te cholerne iglaki, docieram do szczytu i… nic, zatem w dół
jeszcze bardziej na wschód czeszemy czeszemy, w końcu wbijam gdzieś na ślepo
nie ma opcji, żeby ten punkt odpuścić, mimo że strąciliśmy długi kwadrans, w
końcu dzikim fartem coś pomarańczowego
ukazuje się na drzewie, jest ten wyczekiwany obiekt pożądania – lampion
punktu kontrolnego. Kilka okrzyków radości lecę na dół odnajduję Winni kasujemy
punkcik.
Chwila
na oddech i czytanie mapy. PK2 to będzie dobra jazda, niby odległy raptem 1,5-2
km od naszego obecnego miejsca podróży, ale jednak droga prowadzi przez las i
mokradła, i mamy po trasie punkt, którego nie przebijemy, czyli krzyżówka drogi
i strumienia, ale poniżej wzdłuż jeziora jest kolejna ścieżyna… ta spokojnie
przecina kanał, zgodnie z mapą da się tam tędy czmychnąć, zatem szybka
kalkulacja lecimy na południe przez młodnik, do drogi, trochę się przeciskamy,
suche gałęzie drapią po odkrytych nogach, rękami torujemy sobie drogę przez
gęste skupiska młodych drzew, w trwa to dłużej niż zakładaliśmy. W końcu udaje
nam się dotrzeć do drogi teraz już w miarę
prosto, przynajmniej tak się wydaje, nagle zakręcik więc dajemy jeszcze
bardziej na południe, ale po 50 metrach terenu, który robi się coraz mniej
przyjazny i bardziej wilgotny rezygnujemy z tej trasy i wracamy.
Dobrze,
że szybko zmieniliśmy zdanie, spoglądamy w mapę i lecimy prosto. Doskonała
decyzja, widzimy brzeg jeziora, jesteśmy niedaleko. Kolejny rzut oka na mapę,
punkt jest w zatoczce jeziora, przyjmujemy to za dobra monetę, będzie wcięty w
teren, a to już jest niewielka nadzieja, że nie będziemy przedzierać się przez
kolejne bagniste tereny przy brzegu i nieodkryte trzcinowiska, gdzie dna próżno
szukać suchą stopą. Teraz już spokojnie szukamy, pod naszymi nogami iście perski dywan z jaskrawo zielonych, tętniących
żywymi relaksującymi kolorami mchów, które uginają się przy każdym kroku, a
po zabraniu stopy wracają do poprzedniego ułożenia. Wrażenia fantastyczne,
jakby ktoś rozłożył pod nogami
odkształcająca się pajęczą sieć, silną na tyle, żeby utrzymać ciało dorosłego
człowiek i na tyle delikatną, żeby subtelnie otulić cała stopę.
Odrobina
wilgoci dociera do naszych butów przy każdym kroku woda, kropelka po kropelce
wlewa się do ich wnętrza, chłodno otulając zmęczone marszem i biegiem stopy. Przynosi
przyjemne ukojenie dla spracowanych kończyn, które czeka jeszcze spory wysiłek,
albowiem za nami dopiero połowa trasy. Naszym oczom ukazuje się zatoczka, na
drzewie zawieszony pomarańczowo-biały lampion, przy brzegu zwalone drzewo, na którym
można chwilę odpocząć. W pierwszej chwili myślimy o tym, żeby podbić kartę i zaliczyć
punkt kontrolny, ale nagle wszystko się zmienia. To miejsce jest magiczne, nie da się nie być zauroczonym tą okolicą, kompozycja
iście bajkowa, konglomerat barw, uczta dla zmysłów, nawet tych zmęczonych, to
najpiękniejszy punkt kontrolny na trasie, brakuje tylko pomostu, albo kawałka plaży
i podejrzewam, że większości Tropicieli
przez głowę przemknąłby kwant myśli i chęci zanurzenia się w wodach przyległego
jeziora. Urok tego miejsca sprawił, ze postanowiliśmy się tam zatrzymać na
dłużej, zrobiliśmy kilka zdjęć, odciążyliśmy plecaki z zapasów bananów i wody,
rozmarzyliśmy się na chwilę.
Jednakże
było warto i każda spędzona tam minuta, która powodowała, że nasz czas w trasie
się wydłużał, nie miała znaczenia. To miejsce miało swój niepowtarzalny klimat,
a my chcieliśmy choć na chwile stać się częścią tego magicznego zakątka lasu.
Wyrwał nas z zadumy kolejny piechur, który przybył z przeciwnej strony, to
oznaczało jedno, byli tacy, którzy zdecydowali
się przyjąć inny kierunek zwiedzania, zatem ruszamy dalej, przed nami już
tylko punkt żywieniowy, będzie szansa się wzmocnić i uzupełnić zapasy płynów.
Żeby nie błądzić po mokradłach przyjęliśmy azymut na groblę pomiędzy dwoma
kanałkami, czyli na skuśkę przez las na zachód.
Niestety
okazało się, że czeka nas mała niespodzianka – teren niemożliwy do przebycia
suchą stopa, czyli bagnista ciur lejka o kruczoczarnej barwie wody. Patrzymy
jest prowizoryczny mostek z gałęzi, czyli ktoś tędy darł, ale może da się
gdzieś węższą przeprawę znaleźć, chwile krążymy, w końcu decydujemy się na wytropiony
na początku lekko zakryty wodą pomost z gałęzi. W butach i tak mamy mokro więc
co nam szkodzi, kilka spokojnych kroczków i jesteśmy po drugiej stronie wodnej
przeszkody, dalej lecimy po mechatych leśnych
dywanach, na których pstrzą się białe i żółte kwiaty wyciągające swoje
podłużne kielichy w kierunku słońca, urokliwe miejsce. Dopadamy do grobli,
przebijamy się przez jeden kanałek jesteśmy na grobli, ale oto przed nami piękne
zasieki z jeżyn, nie ma co, daliśmy czadu, mapa w ruch, zaraz zaraz… jesteśmy 100
metrów od granicy lasu, dalej jakieś pole, dwa jeziorka polna droga i asfalt,
tu się odkujemy z czasem, szybka zmiana planów, szukamy wąskiej przeprawy przez
drugą smródkę przy grobli, jest, dwa susy, buty lekko zmoczone ale my już nie jesteśmy
w jeżynowym chruśniaku.
Tniemy na skos przez las i jest przed nami łąka,
na szczęście już po sianokosach, czyli nie musimy się dodatkowo męczyć, dalej
są dwa jeziorka, w oddali majaczy człowiek na rowerze, a zatem do drogi już
blisko. Lecimy na skos, kilka domków w okolicy jeden nawet nad jeziorkiem , to
jest dopiero klimat. Gdy tamtędy przechodzimy na tarasie siedzi rodzinka i się
opala, miłe sobotnie popołudnie, eeee tam , co oni mogą wiedzieć o miłym
sobotnim popołudniu, niech spojrzą na nasze – to jest dopiero prawdziwe
sobotnie popołudnie. Oblatujemy
jakieś chałupki, pole kukurydzy i jesteśmy na polnej drodze, w oddali słychać
ruch samochodów, zatem szpula najkrótszą drogą do asfaltu.
Kierunek
Pajtuny i „Pajtuński Młyn” – eldorado kalorii i świeżych płynów,
teraz to browarek przydałby się na szybkie ukojenie przed posiłkiem i dalszą
trasą. Decydujemy się na przebieżkę, trasa nam pasuje, asfalcik pod górkę,
odbijamy na młyn w polną lekko kamienistą drogę, słońce piecze niemiłosiernie,
jeszcze kawałek i będziemy na miejscu, czas się dłuży, a młyna nie ma. W końcu
jest, widzimy tam już nasze schronisko, przystań i miejsce odpoczynku,
chwilowego, ale zawsze to coś, zwłaszcza dla psychiki, bo ciału jest już
wszystko jedno.
Samochód
na naszych warszawskich blachach i jest Afryczka na punkcie żywieniowym. Zastanawialiśmy
się kogo spotkamy, gdyż siostra Winnie także miała do obsługi punkt żywieniowy.
Kilka zdjęć zmęczonych piechurów, do picia woda z sokiem, to są te cukry, które
szybko uzupełnią braki energii, a jeśli nie, to zdaje się nam że tak właśnie
jest. Czasem dobrze oszukać własny umysł, albo dać mu zwodniczą nadzieję, żeby
miał jeszcze siłę współpracować i wysilił się na kolejne 3 punkty kontrolne. Uzupełniliśmy
płyny, podjechał Kwito – organizator trasy pieszej, chwilkę pogadaliśmy i czas
ruszać dalej.
Czuję,
że moje stopy są już lekko otarte, zwłaszcza prawa, to efekt wilgotnej
skarpety, wyjście jest tylko jedno, bo o przerwaniu nie ma mowy. Samoprzylegający bandaż elastyczny, który
tworzy szczelną skorupę wokół stopy, nie uciska i co ważne, szczególnie w tych
warunkach, nawet gdy jest wilgotny nie zmienia swojego ułożenia ląduje na mojej
spracowanej kończynie. Uzupełniamy zapasy płynów, chwytamy po „Chrupsie” i po
bananie i w dalszą trasę.
Za
młynem ścinka w lewo, 100 metrów marszu i wracamy, yyy – nie ten kierunek,. Szybkim
krokiem w polną drogę i dalej do lasu i wzdłuż jego granicy na zachód, nasz cel
to dwa łukowate odcinki drogi zbiegające się w jednym punkcie, stamtąd droga
będzie już łatwiejsza.
Pomrowy maszerują spokojnie, nie chcą
przegapić tego punktu, na szczęście nie było takiej opcji, szybko namierzyliśmy
nasz cel i dalej tniemy już dróżką w kierunku zachodnim i lekko na północ. Szukamy
strumienia na przecięciu z drogą, jest czyli już prawie prawie w punkcie.
Winnie wpada w las, ja lecę dalej drogą jakieś 50 metrów. Z drogi doskonale widać lampion, szybki sygnał
do Winnie i ona już kieruje się na punkt , ja wjeżdżam w las i „Brzeg bagna” – PK 9 zaliczony.
Idzie
świetnie start z młyna nam nie wyszedł, ale po chwili już wchodzimy na właściwe
obroty. Dalej mkniemy dróżką na przecinkę leśnych szlaków i kolejny raz udaje
nam się bezbłędnie namierzyć leśne estakady, którymi kierujemy się prościuteńko
na północ. Wypadamy z lasu, polna ścieżyna prowadzi nas prosto do miejscowości
Silce, a tam już nie ma opcji się pogubić, mijamy Jezioro Silickie, rozstaj
dróg i akwedukt, a raczej przeprawa przez kanałek. Przed nami górka, żwawy
marsz przez pole i w skupisku drzew wypatrujemy ambonę. Kolejny punkt namierzony bez zbędnego krążenia.
Pomrowy zdecydowanie łapią wiatr w żagle. Szybka kalkulacja zostaje ostatni punkt i
lecimy do bazy – czyli już widzimy metę oczyma wyobraźni. To jest moment żeby podziękować za wspólną trasę ostatniej Olsztyneckiej
Jagodziance, złapać odrobinę energii i odciążyć maksymalnie plecaki. W
naszych głowach już prawie rodzi się myśl „Home sweet Home… Barczewo”. Trafiamy pięknie w dwa mostki na Kanale
Wiktorii, dalej ogarniamy azymut na linię energetyczną, wszystko niby proste,
bo to już nie las tylko… pole rzepaku. Niestety nie tego kwitnącego żółtym
kwiatkami, o nie nie, za ten wiele byśmy wówczas oddali, ale już wyrośniętego zielonego twardego rzepaku,
który stanowi zbitą, szczelną barierę na naszej drodze do „Paśnika”.
Jest
kilka wydreptanych dróżek w tych połaciach zielonego szaleństwa, to motywuje nas
do dalszej walki… lecimy. Nogi bolą ze zmęczenia, poparzone przez pokrzywy,
pogryzione przez insekty i cholera wie przez co jeszcze, a na koniec to
rzepakowe pole rośnie wokół nas, to
rzepakowe pole, w którym jak strachy na
piechurów tkwimy. Ciężko jest, ale lecimy mimo zmęczenia i przeciwności
losu, kierunek – linia energetyczna, dalej wzdłuż linii wschód. Niestety nie
wyszło tak jak chcieliśmy, błądziliśmy okrutnie.
W
końcu Winnie decyduje się na przecinkę przez jakieś chaszcze, pokrzywy wysokie
jak my, trzcinowisko i oset. Po kilku bardzo wolnych krokach decyduję się
zmienić Winnie na prowadzeniu i wbijam na żywioł w to pokrzywisko. Co tam iskrzące nogi, już tak przyjemnie
elektryzują podskórnym mrowieniem, chwilo trwaj, nie mamy nic do stracenia
poza czasem, zatem dopieszczę swoje kopytka niech mają prawdziwe „pokrzywiony
masaż”. Niosą mnie już tyle kilometrów, choć tak się mogę odwdzięczyć.
Przebiliśmy się przez te cudne chaszcze i lecimy pod górkę.
Winnie kilka kroków przede mną, bo już słaby
zaczynam się robić, patrzę coś podnosi z ziemi, i znowu, i znowu… pod naszymi nogami poziomki. Nooo pięknie,
niespieszne przykucnięcie i już te drobne czerwone owoce lądują w mojej dłoni,
by po chwili ich słodycz i przyjemny smak, takie wspomnienie dzieciństwa, rozchodzą
się po ustach powodując, że choć na chwilę nie myślę o tym żeby iść dalej. Zbieramy się po chwili i lecimy prosto na
gospodarstwo, jest dróżka czyli kierunek wschodni i wypadamy na jezioro. Droga pięknie
je okala, idealnie zdjęta z mapy, no to już tylko na północ i jesteśmy prawie
na ostatnim punkcie kontrolnym.
Wokoło
kilka letniskowych domków, słychać śmiech i rozmowy, woń grillowanego mięsa
unosi się w okolicy, ale nie za to oddalibyśmy w tej chwili wiele, patrzymy na
siebie z Winnie i zastawiamy się głośno co oddalibyśmy za mała szklaneczkę
zimnego piwka, nie ma jednak takiej opcji, nie możemy sobie teraz pozwolić na
odprężenie, jeszcze kilometr przez las i jesteśmy na miejscu. Skręcamy w leśną
drogę na północny-wschód i po 400 metrach naszym oczom ukazuje się „Święty Graal Mazurskich Tropicieli” – Pasńik
– PK 5 – „the last but not the least”. Przybijamy piąteczkę, podbijamy piąteczkę
na karcie, pamiątkowa fotka do antyramy i finałowe czyszczenie plecaków,
ostatni banan kilka łyków picia i lecimy.
Drogę
mamy już obcykaną, zbieg ze skarpy, dalej przez pola na Wrocikowo i jesteśmy w
domu. Zatem szpula na skarpę patrzymy i jest…
chyba to cholerne jezioro, które zgubiliśmy po trasie przy poszukiwaniu PK 7,
jesteśmy w totalnym szoku, szybka decyzja i szukamy przejścia, może gdzieś jest
jakaś wąska przeprawa, latamy wzdłuż skarpy przy jeziorze przy kanale, nigdzie
nic, patrzymy są drzewa spuszczone przez bobry. Emocjonalna myśl „Przebijamy
się na drugą stronę zalewiska, przebijamy się po drzewach, ryzykujemy przeprawę”,
nie wiemy jak jest głęboko, ale co zrobić już jesteśmy gotowi do działania,
nagle chwila otrzeźwienia, zdrowy rozsadek wraca wyciszając emocje – co będzie
jeśli dalej są bagna, przeprawimy się i trzeba będzie wrócić, tracimy czas i
energię, a jest już 19:30 czyli 2 godziny do „deadline”.
Ryzykujemy
lecimy wzdłuż skarpy, może cos lepszego wypatrzymy. Błądzimy w poszukiwaniu
miejsca do przeprawy, w końcu stop, ilość przekleństw, którą po trasie
wyrzucamy z siebie wspominając słowa Afryczki
na punkcie żywieniowym, że ostatni PK jest LEKKO BAGNISTY, osiąga
apogeum.
„Jak tak można - wykasowali jezioro z mapy”– układamy spiskową teorie tropów, to wcale nie jest śmieszne, nasze
głowy buzują, a emocje są coraz silniejsze. Wszystko mieliśmy już zaplanowane,
a tu taka niespodziewajka.
Zatem
wracamy na trasę i szpula, trzeba to obiec. Z niedowierzaniem spoglądamy w mapę,
to dodatkowe 4-5 km trasy, a mamy już w nogach prawie 50. Co nam pozostaje, w końcu
„Rącze Pomrowy to nie mięczaki”, a Wściekłe Rącze Pomrowy to już na pewno
nie mięczaki. Nowy plan zakłada możliwie szybki marsz przez las na Kaplityny.
Winnie
zasuwa tak, jakbyśmy dopiero wyruszali z Barczewa, aż strach się odezwać, widać
że jest okrutnie wkurzona, a ja okrutnie zmęczony, ciągnę te nogi jak kłody, co
chwile podbiegając, bo Jej marszowe tempo jest na prawdę imponujące. Emocje i
zmęczenie jeszcze bardziej nakręcają nas do większego wysiłku.
Docieramy
do Kaplityn, teraz kierunek Bark i już będziemy niedaleko, idziemy przez lasek,
ścięliśmy w inną drogę drogę, ale to nie miało znaczenia, bo i tak wyprowadziła
nas w miarę dobrze. Teraz już kierunek na oczyszczalnię przy DK 16 odbijamy na
wschód i jesteśmy prawie w domu. Tniemy na skuśke przez pole, jesteśmy już
dobrze podmęczeni. Dochodzimy do jakiejś polnej drogi, która prowadzi nas
prosto w majacząca w oddali zabudowę
.
Decydujemy
się na ostatni „Zryw Pomrowów” –
biegniemy, może tempo nie jest zabójcze, ale poważnie… BIEGNIEMY!!! Mamy w nogach jakieś 55km i przed nami dobre 3km
trasy, to jest nasz prawdziwy sprawdzian, to jest nasza Golgota… time is
coming, na busoli nie ma jeszcze 21 czyli jest nieźle. Lecimy polną drogą,
wpadamy na płyty betonowe, po obu stronach zabudowa, a w oddali na linii
horyzontu maluje się jakaś biała wstęga – coś przypominającego bramę i
ogrodzenie. Zbliżamy się, nasze najgorsze przewidywania się sprawdzają, jest
brama i w dodatku zamknięta, ale może choć furtka będzie otwarta. Podbiegamy z niedowierzaniem
pociągamy z a kraty i … jesteśmy wolni. Zamykamy za sobą furtkę i już z nową
wiarą pędzimy betonówką w kierunku DK16. Przy boisku dwóch chłopaków pyta, ile
jeszcze, a my że jakieś 2-2,5 km, na co pada śmieszne stwierdzenie „Tylko tyle”?
W odpowiedzi beznamiętnie rzucamy w powietrze, że w nogach mamy już jakieś 55 km… dziwnie zamilkli.
Dopadamy
do drogi krajowej nr 16, trasa dobrze nam znana, wczoraj tędy lecieliśmy do Barczewa,
czyli asfalt na koniec. Warto robić te nasze warszawskie betonowe trasy, już czujemy woń schabowego, który na
nas czeka. Jeszcze 1,5 km – finisz musi być z klasą, wpadamy na metę jak olimpijscy sprinterzy, tyle, że nasze twarze zdobią
uśmiechy szczęścia nie grymas zmęczenia. Co więcej może nasze ciała były
zmęczone, ale umysły ostre niczym brzytwa, kto pomyślałby, żeby po 12 godzinach i 44 minutach przyjdzie nam do
głowy odpowiedzieć Kwitowi, że zrobiliśmy 2 pętle po tej pięknej trasie….
Jak widać po naszej relacji, pomimo zmęczenia nie strąciliśmy z oczu tego po co
przyjechaliśmy, fantastycznej zabawy i pięknej przygody.
Na
mecie czekało na nas zimne piwko, idealne uwieńczenie całodniowego
sportowego święta. Satysfakcja z
pokonania trasy, brawa na mecie, ciepłe
słowa i uśmiech Tropicieli Piechurów i Rowerzystów były nagrodą dla której
warto było iść, biec, maszerować, przeprawiać się przez bagna i mokradła, gubić
się i odnajdywać drogę, dać się pogryźć wszelkiemu leśnemu robactwu i zwiedzić
wiele wyjątkowych warmijskich zakątków i ostoi. Piotrek ułożyłeś świetną
trasę, której przejście jest fantastycznym wydarzeniem i niezapomnianym wyzwaniem.
Chustki i czapki z rączych pomrowich
głów dla Wszystkich Tropicieli i Organizatorów, ludzi którzy mają chęci poświecić
swój czas, żeby aktywnie realizować swoje pasje. Do następnego rajdu, już nie
możemy się doczekać!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz