Wczasy Gazeli czyli jak dogadzać sobie na każdym kroku
Motto:
„Gazele Reformacji pochłaniające nieskończone ilości kunafy w wielkim zaskoczeniu wygrzewające się w słońcu”
więcej zdjęć |
Kurs walut (orientacyjnie):
1 USD = 0,708 JD = 3,21 PLN
Koszt wyjazdu na miejscu: (spanie, jedzenie, zwiedzanie, transport – wszystko bez upominków): ok. 1000 JD/3os
28 października 2012 (niedziela)
Przelot:
Warszawa (WAW) - Rzym (FCO) godz. 12:50 – godz. 15:10
Rzym (FCO) - Amman (AMM) godz. 22.00 - godz. 3:30
Wczasy czas zacząć! Ponownie Gazele spotykają się w muzułmańskim kraju. Tym razem bliżej wschodu. Nasz drużyna leci w podziale: Gosia bezpośrednio z Gdańska przez Frankfurt do Ammanu. Ja z Monią przez Rzym.
Na lotnisku spotykam jeszcze mamę, która odprawiła tatę do Nepalu J. Foliuje plecak (40zł) i załadowuje (19kg – wino Gazele waży ;) hehe
Odleciałyśmy punktualnie i zastanawiamy się czy na pokładzie dostaniemy cokolwiek do jedzenia lub picia – jednak Alitalia to nie Iberia i dają picie i snaka. W Rzymie mamy kupę czasu, którą spędzamy na lotnisku, bo ma lać deszcz. W sumie nie leje, ale nie ryzykujemy. Po zwiedzaniu kolejnych terminali, hehehe – niezła okolica na spacery, siadamy na jedzenie – jakaś pasta i sałatka (17,5 €/2os.). Siedzimy kilka godzin pytlując, a wokół nas kolejne tury obsługi lotniskowej posilają się. Ciekawe , że ciągle nasz stolik obstawiają… hehe. Aż nas upominają, żeby nie trzymać nóg na krzesłach – no to sobie idziemy J na pyszne lody (2 gałki 2,8€, 3 gałki 3,5€). I dalej siedzimy J A Gosia jest już w samolocie do Ammanu – szczęściara!
W końcu wsiadamy w samolot – ledwo się skumałyśmy, że już boarding trwa. W samolocie mamy mega wygodną miejscówkę przy wyjściu ewakuacyjnym – a pan był taki niemiły na lotnisku w Warszawie, kto by pomyślał J Lot trwa 3,5h, nie da rady się wyspać. Alitalia może jedzenie daje (choć koszmarne), ale siedzenia się nie rozkładają !!!! masakra!
29 października 2012 (poniedziałek)
Amman – Aqaba (autobus, 4-5h, 7JD/os)
Mamy lekkie opóźnienie, o 3:50 lądujemy w Ammanie. Lotnisko małe, kantor przed wizami z oficjalnym kursem 1 USD = 0,708 JD (myślimy, że kurs jest złodziejski, bo tak czytałyśmy w necie – ale potem okazuje się, że wszędzie jest ten sam).
Mimo informacji, że można płacić kartą kredytową za wizę – nie można. Monia wyciąga kasę z bankomatu (bankomat jest J ). Z wizą zero formalności – nawet się nie wypełnia formularza – płacisz 20JD i jest w paszporcie. Później robią zdjęcie i słyszymy po raz pierwszy, to co usłyszymy jeszcze milion razy „Welcome to Jordan!”.
Gosia czeka na nas już którąś godzinę J Jest koło 5tej, autobus publiczny do centrum Ammanu odjeżdża o 6tej (zagadujemy kierowcę), więc rezygnujemy z taksówki. Koszt biletu to 3JD/os. Autobus w końcu odjeżdża o 6:30, bo kierowca nie daje rady dobudzić biletera ;) hehehe – wiele prób poczynia, ale bezskutecznie. My mamy brecht. W końcu się udaje i jedziemy!
W informacji turystycznej na lotnisku dowiedziałyśmy się, że autobusy do Aqaby odjeżdżają z 7th Circle, więc tam wysiadamy po ok. 0,5h. Nieprzytomne, bo wciąż prawie zero snu.
Czas się przestawił o 2h do przodu, bo dwa dni wcześniej rząd Jordanii zdecydował, ze jednak nie przechodzi na czas zimowy – hehehe – wyluzowani…
Na 7th Circle trudno się skumać gdzie te autobusy. Wszystko pozamykane… Więc koniec języka za przewodnika. Trafiamy do biura Jett – bilety do Aqaby 8JD/os o godz. 11:00 – marnie. Idziemy do Trust – tam za półgodziny! O 8:00 za 7 JD. Gites! To jedziemy!
W poczekalni spotykamy zakręconą Hiszpankę, która nam mówi, że właśnie kończy się czterodniowe święto i wszystko było zamknięte, a ludzie na wczasach (Aqaba zapchana). To mamy szczęście!
Autobus to duży autokar, lekko syfiasty, ale jest ok. Uderzamy w kimę, mimo sympatycznych Jordańczyków chcących z nami pogadać. Całą drogę przesypiamy. Nareszcie minimalna ilość snu. Podróż trwa 4-5h, przed 13:00 jesteśmy w Aqabie.
Przed wjazdem do miasta jest kontrola i prześwietlają wszystkie bagaże. Dlaczego? Licho wie…
W Aqabie skwar, upał! 30oC w cieniu to minimum. Szok temperaturowy! Szukamy hotelu. Ceny przystępne, klientów mało, łatwo spuszczają z ceny (nawet do 20JD/3os). Nasz hotel, to polecany przez Loney Planet Moon Beach Hotel za 30JD/3os. Super pokój, ładny, łazienka, klima. Padamy na łóżka, ale w końcu się zbieramy i mamy iść na hotelową plażę.
Pieniędzy nie wymieniamy w banku – bo ze względu na święto zamknięte. Dziewczyny kupują kapelutki na bazarze. „Ostro” targują i wychodzi po 2JD J (cena wyjściowa to 3 JD, hehehe) Facet się uśmiał. Ale jak każda codziennie zaoszczędzi 1JD to na koniec wyjdzie kolacja w dobrej knajpie J.
Kantory mają gorszy kurs niż na lotnisku (przecwaniłyśmy), więc wymieniamy tylko trochę. Szukamy dobrych hoteli, ale okazuje się, że koszt wejścia na plażę w dobrym hotelu to 50JD!!!! Pozostaje tylko plaża południowa, kilka km od Aqaby.
Pojawia się taksiarz, który za 8JD (!!!!) wiezie nas na południową plażę publiczną – totalny syf i koszmar, choć daje radę się opalać w bikini. Ale jest też dużo muzułmańskich rodzin. Brudno i w ogóle beznadzieja. Koleś na plaży oferuje przejazd za 15JD łódką z szklanym dnem na godzinę, żeby zobaczyć rafę. Odrzucamy ofertę. Prysznice są, płatne 0,25/0,5 JD.
Ale taksiarz nam powiedział, że jest plaża prywatna, płatna i z darmowym dojazdem do miasta. Wypatrujemy ją i idziemy na piechotę.
I ta plaża jest tym o czym marzyłyśmy myśląc o wypoczynku nad Morzem CzerwonymJ, wczasach i dogadzaniu sobieJ Koszt 10,70JD/dzień. Baseny, bar (dostęp z basenu), czysta plaża, molo, łazienki – relaks! Wrócimy tu jutro. A tak ładujemy się do darmowego minibusa i wracamy do miasta. Minibus odjeżdża co godzinę od 9:30 rano spod Hiltona Duble Tree (spod innych hoteli też, ale na telefon). Plaża jest ofertą hoteli, które nie mają własnej plaży.
Na ulicach Aqaby widzimy Europejki w nie do końca zakrytych strojach i my tez idziemy w sukienkach i nie spotykamy się z komentarzami. Choć Jordanki wszystkie są zakryte łącznie z głową. Na ten upał to bardzo praktyczne.
Wieczorem udajemy się z butelką wina Gazele nad morze, w końcu Gazele powróciły! Trzeba to uczcić J Nad morzem tłumy ludzi, ale znajdujemy ustronne kamienie. Wino pomaga nam otworzyć totalnie napruty chłopiec z wódką w ręku. Tu chyba muzułmański zwyczaj nie picia alkoholu się jakoś nie przyjął J
Wracamy do hotelu i o 22giej to już padamy jak psy pluto. Wreszcie łóżko! Klima działa specyficznie, ale o tym później….
30 października 2012 (wtorek)
Aqaba
Dziś sobie dogadzamy! Plan na cały dzień to plaża Berenice!
Ale najpierw o klimie – całą noc włączała się i wyłączała co chwilę. Powstała teoria, że działa tylko przy otwartym oknie… hehehe Potem okazało się, że trzeba przestawić na 18oC, co można zrobić tylko pilotem pana z recepcji. Działa póki się jej nie wyłączy! Biedna foczka….
Na śniadanie idziemy do kolejnej knajpki ulicznej: 3x omlet, kawa, sok + duża woda i humus daje 8,75JD.
Następnie bank, gdzie wymieniamy kasę po oficjalnym kursie. Pani niewzruszona spisuje dane z mojego paszportu i daje każdej z nas do podpisu, hehehe. Pewnie jej się nie chce z paszportów przepisywać.
Dochodzimy do Hiltona Double Tree i tam z pół godziny czekamy aż przyjedzie minibus. Ale przyjeżdża…uff…
I teraz już relaks na plaży, nad morzem. Niby nie można wnosić własnych napojów, ale nie sprawdzają, a koszt butelki wody to 2,5JD! Lody dwie kulki – 1,5 JD. Jest czysto, pusto i latają rybki latające J Cudne!
Leniuchujemy aż do zachodu słońca – potem jeszcze w basenie. Ludzi jest naprawdę mało. Jak zachodzi słońce wszyscy kierują się ku wyjściu, a załoga zaczyna sprzątać. To i my się zwijamy… Ale do busa się nie mieścimy, więc trzeba poczekać na kolejny i zrobić sesję zdjęciową o zachodzie słońca.
Busikiem wracamy do miasta i uderzamy na kolację. Po trudach porozumiewania się z kelnerem wszystkie dostajemy shoarmę J sałatki i woda dają razem 11 JD.
Potem spacer do stacji minibusów w kierunku Wadi Rum – odjeżdżają jak się zapełnią, koszt 1,5JD - mało, zobaczymy jak będziemy jechać czy to prawda.
Następnie wędrujemy po sklepikach różnych – wykremowujemy się kremami z Morza Martwego, aż trafiamy na przeuroczego handlarza przyprawami, herbatą i kawą. Esencja arabskiego handlarza J pijemy kawę, próbujemy przypraw i dobijamy targu uhahane i on szczęśliwy. Kupujemy do podziału 1kg herbaty beduińskiej za 12JD (czarna herbata, kardamon, cynamon, trawa cytrynowa). Na pewno przepłacamy, ale przynajmniej wesoło było. Uwielbiam takie zakupy J
Wracając z hotelu Monia zalicza jeszcze sok, ale nie z trzciny cukrowej, mimo, że jest to sexual supporter ;) My też rezygnujemy, hehehe. W ogródku pijalni soku oglądamy jordańskie seriale. Ja jestem audiodeskryptorką dla dziewcząt – wczuwam się w rolę, hehehe.
Dzień znów kończy się wcześnie w łóżkach, choć trochę jest nocnych Polaków rozmów – a ja powinnam pisać seriale ;)
31 października 2012 (środa)
Aqaba
Dziś kolejny dzień z labą na plaży Berenice! Zrywamy się o 8:30, ale się nie udaje i w końcu o 9tej;) Na śniadanie idziemy do znanej knajpki obok hotelu, ale oni chyba za to, że nie dajemy napiwków każą nam czekać sto godzin. Zamawiamy 3x omlet, 3x sok, 3x kawa, humus i jogurt – płacimy 9JD i już zostawiamy napiwek ;)
Okazuje się, ze gdy kończymy śniadaniowa jest 10:15 – my to mamy relaks…. Czyli pojedziemy busem o 11:30. Stąd czas na sesje zdjęciową butelki Gazeli na tle Morza Czerwonego.
Bus tym razem przyjeżdża przed czasem, więc nie sterczymy długo przed Hiltonem.
Na plaży skwar, ale jakieś chmury!!!! I jeszcze mniej ludzi… Pożyczamy maski do snurkowania 5JD/szt/dzień (bierzemy dwie). Próba snurkowania daje nam dużo radości, bo jesteśmy trochę nieporadne, hehehe. Ale kolejna próba już udana. Jest super! Rybki widać i inne stworzenia – jak na pierwszą rafę w życiu to może uradować, ale widać, że bardzo zniszczona. Kolorowe rybki, jeżowce i inne koralowe cuda… a między tym plastikowe kubki… żenada….
Zaczytujemy się gazetami i komentujemy artykuły licząc, że nikt nas nie rozumie, hehehehe (bo między innymi czytamy „ja ty oni – o dobrym seksie” hihi). Dowiadujemy się, że mamy bombę nuklearną w majtkach, a także poznajemy piękne określenie „seks relaksacyjny” (masturbacja) – urocze J
Mało się działo. Czasem rafa czasem basen. I skwar. Ale od jutra koniec lenistwa. Już lenistwa nam starczy. O 17:30 nas wyganiają, a potem czekamy 45 min. na busa. Paranoja, ale to ostatni bus.
Wysiadamy przy naszym hotelu i uderzamy na jakiegoś placka z Jemenu za 1,5 JD – ale sprzedający pan jest strasznie śliski i niefajny. Nie umie facet klientek obsłużyć i sprzedać by były zadowolone.
Na kolację idziemy do restauracji na rybę. Zjadamy na trzy 1 kg ryby, sałatki, ryż i wydajemy 14 JD. Potem lecę z Monią do cukierni polecanej przez Loney Planet – Hani Ali – bardzo przyjemne miejsce. Monia za ciastka i herbatę płaci 1,75 JD, a obsługa przemiła.
Gosia była w tym czasie w kawiarence internetowej – koszt na 1h-1JD.
Po ulicach Aqaby, między samochodami, jeżdżą chłopaki na wielbłądach – niezły klimat.
Poza tym dziś postanowiłyśmy założyć kościół – Gazele Reformacji – Gosia będzie papieżem, a my kardynałkami.
Zupełnie niezależnie Gosia na chwilę zostanie monarchą absolutnym w Polsce i zrobi porządek z tematami, które zupełnie niepotrzebnie zajmują naszych polityków: aborcja, eutanazja, związki partnerskie i inne. Jak już zrobi porządek to zrzeknie się władzy. I będzie spokój.
Ponadto za pomysłowość i przedsiębiorczość należy nam się tytuł „Gazeli Biznesu”.
Gosia jako papież i monarcha absolutny czyta z zamkniętymi oczyma.
1 listopada 2012 (czwartek)
Aqaba – Wadi Rum (taxi, 15JD, 45 min.)
Wadi Rum:
Resthause w wiosce Rum godz. 13:00 ®świątynia nabetańska godz. 13:15 ® Ain ash Shallalah Spring godz. 13:40 ® Ain Abu Aineh godz. 15:00-15:30 ®Anfaishiyya godz. 17:20 ®wydmy Al-Hasany ® wioska Rum godz. 18:00
Motto dzisiejszego dnia: „Gazele w pąsach”
Wstajemy rano by ogarnąć transport do Wadi Rum (o 7-mej). Na śniadaniu lądujemy wcześnie i płacimy za nie zawrotnie niską cenę (nawet wg menu) – 4,30 JD/3os! Chyba ruszyłyśmy ich serce swoją wiernością co do tej knajpy i zwrócili nam w tym rachunku wszystko co wcześniej dopisywali (rachunki dawali po arabsku, nie sposób się skumać co napisane i za ile).
Na przystanku minibusów (zgodnie z przewodnikiem Loney Planet koło Police station) jesteśmy przed 10tą. A tu dupa. Minibus jedzie o 13tej (cena biletu 1JD/os) do Wadi Rum. Wcześniejszy był o 6:30.
Kierowca ofiarowuje nam indywidualny kurs za 3JD/os. Potem zmienia zdanie i jest po 4JD/os. Potem w ogóle nie chce, bo napadają na niego i nas taksiarze. Jedna sitwa. Łapiemy wkurwa i doła, że robią nas tak bezczelnie. Monia z Gosią idą łapać taksę na własną rękę, żeby sprawdzić cenę. Nam facet na dworcu oferuje 15JD za kurs do Wadi Rum. I to jest najlepsza cena. Obniża poniżej standardu (20 JD), bo się okazuje, że coś tam wiezie, zamrożone kurczaki, i tak tam.
W sumie wychodzi ze 45 min jak jesteśmy w wiosce Rum. Wcześniej zahaczamy o centrum turystyczne Wadi Rum i kupujemy bilety – po 5JD/os. W centrum można załatwić różne wycieczki i ceny są stałe. My rezygnujemy.
W Resthausie we wsi Rum za 2JD/os./noc można się przespać pod czymś jak wiata. No to bierzemy. Jest prysznic i toaleta w budynku nieopodal.
Zostawiamy bagaże w recepcji. Pijemy kawę i herbatę (po 1JD) i ruszamy na pieszą wycieczkę (mapa). Jest koło 13tej. Po 15 min dochodzimy do ruin świątyni Nabatańczyków (nic nadzwyczajnego). Potem na pałę wzdłuż zbocza masywu Rum do starego zbiornika na wodę, od którego prowadzi ścieżka w górę do źródeł Lawrenc’a (inaczej Ain ash – Shallalah). Goni nas szkolna wycieczka dziewcząt. Jest straszny skwar, więc stajemy w pąsach przy źródle, jest koło 13:40. Napełniamy wodą butelki, może trochę pąsy znikną…
Tu się rozdzielamy. Gosia nie chce iść dalej, ja z Monią ruszamy w dalszą wędrówkę. Około 14tej wychodzimy z wioski Rum (koniec asfaltu) i dawaj przez pustynię (wcale nie tak piaszczystą jak piszą w Loney Planet).
Na pustyni jest naprawdę duży ruch – jeep za jeepem. Nie ma nikogo idącego pieszo – stanowimy ewenement – czujemy się jak prawdziwe nomadki J Do kolejnego źródła Ain Abu Aineh dochodzimy na 15tą – trzeba się wdrapać wysoko po zboczu – super widoki na Jebel Khazali, ale wody nie można nabrać L wspinaczka jest ostro w słońcu, więc sjestujemy na górze. Na dole jesteśmy po pół godziny i ruszamy przed siebie – chcemy zrobić duże kółko – zobaczyć Anfaishiyya (dojść dalszym wąwozem), a wrócić przez wydmy Al-Hasany i powrotem do wioski Rum.
Po godzinie maszerowania (piasek trochę sypki) spotykamy wielbłądy, na środku pustyni siedząJ Jest około 16tej, a my wciąż nie wiemy, w który wąwóz wejść. Widzimy jakąś pieszą grupę. Lecimy do nich. Monia nie wierzy w uprzejmość przewodnika, a on tylko przysłonił sobie arafatką uszy. Ja wierze w uprzejmość, jestem uparta i dowiaduje się gdzie iść J
Niesamowite skały mijamy po drodze. O 16:45 wchodzimy do wąwozu. Idzie się ciężko, jesteśmy już zmęczone, choć nie idziemy w słońcu. Piach jest głęboki. Idziemy tracąc nadzieję, że wyjdziemy z tej pustyni przed ciemną nocą.
Około 17tej dochodzimy do końca wąwozu i jakoś nie widzimy tych inskrypcji, które mają być – ale już tylko wyjście i dojście do domu nam w głowie, a wizja przeprawy przez wydmy przed nami…. O 17:20 wchodzimy na wydmę i widzimy, że jest nadzieja – nie będziemy się przebijać przez wydmy dalej!
Maszerujemy i robi się ciemno powoli, ok. 17:50 zatrzymuje się jeep z rodzinką i proponuje podwózkę. Bierzemy to! Rodzinka to Włoszka i Francuz podróżujące z trójką malutkich dzieciaczków. Po 18tej jesteśmy w Resthausie i witamy się z Gosią. Gosia się dowiedziała jakie są prawdziwe ceny produktów: chleb 0,05 JD, woda 1,5l - 0,35JD, jogurt 0,05 JD.
Łażenie po Wadi Rum to pestka w porównaniu z Mitzpe Ramon w Izraelu – wieje wiatr, jest czasem cień J Godziny przejść podane w Loney Planet to totalna pomyłka, autorzy chyba jeździli jeepem, a nie chodzili i podali czasy przejść, zgodnie z tym co im przekonywujący ich na jeepa Beduini podawali ;) heheheh
W Resthausie zjadamy resztki po grupach – bufet za 5JD/os. Obżeramy się.
Dosiada się facet Beduin i chce nas zabrać na noc do jaskini na imprezę w kolegami z Arabii Saudyjskiej. Gosia jest najbardziej zdecydowana na nie, Monia przeciwnie, ja zawahana. Koleś opowiada o możliwościach wejścia na Umm Al ad Dami (najwyższy szczyt Jordanii, na granicy z Arabią) – koszt 75JD za przewóz – to jest daleko. Wchodzi się 2h, schodzi 1,5h – nie potrzeba przewodnika.
Facet nadaje nam beduińskie imiona:
Deeseh – Gosia (zioło na ból brzucha);
Noarah – Winnie (kwiat pustyni);
Gamraa – Monia (światło księżyca).
My nadałyśmy mu, zgodnie z jego prośbą, polskie imię: Franek.
Po wielu ciężkich próbach powiedzenia panu „nie dziękujemy”, w końcu nam się udaje.
Nocujemy w miejscu, które okazuje się miejscem wspinaczy! Wszędzie wspinacze – czujemy się bosko ;) Cudnie zbudowani mężczyźni i tylko my przedstawicielki piękniejszej płci J. Dosiada się do nas Ofer z Izraela, potem jego koledzy i przegadujemy cały wieczór. Hehehe niech ja opowiem dziewuchom, ze spędzam wieczór z wspinaczami i to z Izraela – umrą z zazdrości hihi. I będą miały rację :D.
Przychodzi do nas policjant Ofera, sprawdzić z kim on się zadaje. Okazuje się, że turyści z Izraela jak jadą grupą większą niż 5 osób muszą wykupić przewodnika i policjanta, którzy wszędzie za nimi chodzą. I nagle zawierucha, bo my do Petry, a oni (Izraelici) z nami siedzą, więc na pewno pojadą z nami. Ofer jest zdziwiony, że jedzie jutro do Petry z policjantem… Jaja jak berety.
Potem zainteresowanie chłopaków wzbudza nasza gazeta „o dobrym seksie”, następnie to już gadamy o wódce, chłopaki mają rosyjskie korzenie, więc rozmowa o wódce musiała być. Niestety my pyknęłyśmy naleweczkę nim podeszli ;)
Bardzo udany wieczór – zdecydowanie lepszy niż gwałt w jaskini na pustyni przez facetów z Arabii Saudyjskiej. Noc pełna wrażeń, bo jednak śpi się na zewnątrz: koty łażą, psy wyją, wspinacze przed świtem wychodzą. A Moni stary Beduin chciał śpiewać, aby zasnęła – jak to usłyszałam to się ze śmiechu popłakałam.
2 listopada 2012 (piątek)
Wadi Rum - Petra (minibus, 6JD/os, ok. 2h)
Teatr godz. 13:45® High Place of Sacrifice (Al-Madbah) godz. 14:30-14:45®Lion Monument godz. 15:00®Garden Tomb godz. 15:15®Roman Soldier’s Tomb, Garden Triclinium godz. 15:20®Renaissance Tomb ®Broken Pedment Tomb ®Pharaun Column godz. 16:00® Petra City Centre godz. 16:10
Wstajemy przed 7mą, bo minibus ma przyjechać gdzieś między 7:30-8:30 i trzeba być gotowym.
Większość wspinaczy jest już na skałach. Ofer został i serwuje nam kawę – bosko! Dowiadujemy się, że na Jebel Rum można wejść w 2 dni i droga jest tylko dla wspinaczy – chłopak był tam wiele razy. Podobno na płaskim szczycie jest wymalowana wielka jordańska flaga. Okoliczne góry to wspinaczkowy raj.
Ofer idzie się wspinać, a my czekamy na busa. Pojawia się plotka, że bus nie przyjedzie, bo jest piątek, ale potem plotka umiera, bo ktoś dzwoni do bursiarza. Przyjeżdża o 8:30, oprócz nas jest tylko para, która jedzie do Petry i dwie kobitki, które jada tylko do skrzyżowania (jadą do Aqaby). Pewno dlatego, że jest tak mało osób to czekamy i czekamy, może ktoś jeszcze pojedzie, ale nikt się nie zjawia. Za bilety płacimy 5JD+1JD za plecaki – z tej opłaty nie chce facet zrezygnować. Pewno za mało klientów….
Dobrze po 9tej (może nawet 9:30) wyjeżdżamy i po ok. 2h jesteśmy w Wadi Musa. Busiarz dzwoni do hotelu Valentine Inn i mamy odbiór z postoju minibusów do hotelu.
Hostel całkowicie godny polecenia, bardzo przyjazny. Płacimy 90JD za 2 noce ze śniadaniami i obiadami dla 3 osób (śniadanie 2,5JD, obiad bufet 5JD). Dobra cena. Wi-fi za darmo. Transport do Petry też. Kupujemy lunchbox za 2,5JD.
O 12:30 weszłyśmy do Petry – bilet 2 dniowy 55 JD/os (!) – nie można płacić kartą. W tym przejażdżka koniem. Bierzemy to! Dużo śmiechu, ale potem bardzo niefajnie domagają się napiwku.
Wchodzimy do wąwozu (Siq) już po ok. 20-25 min dochodzimy do Khazneh – najbardziej znany zabytek. Sporo ludzi, ale bez przesady, podobno sezon się skończył. Zajadamy się lunchboxem patrząc na znane cudo – wreszcie coś jemy! Jest skwar, niestety niewiele chłodniej niż na pustyni. Dzisiejszy plan to trasa z Loney Planet„High Place of Sacrifice to Petra City Centre” (mapa).
Wysokie Miejsce Ofiarne to niesamowite miejsce – wchodzi się 45 min. po schodach, ale widoki na górze fenomenalne. Siadamy najpierw pod obeliskami (wyrzeźbione z jednolitej skały), potem wdrapujemy się na właściwy szczyt. Rzeczywiście jest ołtarz ofiarny i miejsce gdzie zabijali zwierzęta z odpływami na krew. A w dole widać prawie całą Petrę.
Upał niemiłosierny…, ale to bardzo fajna wędrówka – skały wokół są niesamowite, ludzi praktycznie brak. Wszędzie pozostałości po mieszkańcach Petry sprzed około 2000 lat. Schodząc w dół mijamy Fontannę z lwa – już trochę zniszczoną (lew nie ma głowy). Kolejne grobowce klimatyczne: Garden Tomb, Roman Soldier’s Tomb, Garden Triclinium , można połazić w środku (niestety zapach jest toaletowy – aż przykro).
Atakują nas dwa urocze kotki, które nie dają nam odejść (obok grobowca świątyni ogrodowej) – no nic, trzeba głaskać.
A tu okazuje się, że popsuł mi się aparat – zdjęcia to rozmazana różowa farba L Czyli zostanę artystką, hehe.
Garden Triclinium ma niesamowite kolory ścian w środku – ale nie malowane, tylko chyba skała taka jest…. W końcu złazimy do centrum miasta. Miasto zwiedzamy bardzo pobieżnie – już czujemy wędrówkę w nogach – tylko ja oglądam Great Temple – warto, b. dobrze zachowana.
Powoli idziemy w kierunku wyjścia – zatrzymujemy się przy Teatrze – podobno jest na 8500 miejsc. Gosia z Monia się zakładają, bo Monia nie wierzy, ze to możliwe. I liczą ławki. Ale Gosia ma wprawę – zawsze w kościele liczy ludzi w ławkach, więc jej wersja jest wiarygodna J
O 17:45 wychodzimy z Petry (Visitor Cetre) i czekamy na busa do hotelu – jeździ o 17 i 18tej.
W hotelu padamy, zmywamy pedrowy pył, ogarniamy maile bo jest wi-fi. O 19:30 kolacja – niesamowita! Obżeramy się strasznie, 20 rodzajów sałatek, pyszne jedzenie. Można jeść ile się chce, ale ludzie szybko opróżniają talerze. Dobrze, że się nie spóźniłyśmy.
Facet z recepcji zrobił ze mnie Anuszkę i ma z tego radość. Więc zostałam Anuszką….
3 listopada 2012 (środa)
Petra
Muzeum – Monastery (45 min.)
Royal Tombs – wąwóz Wadi Muthlim
Motto dzisiejszego dnia to: „Być jak koza: inteligentna, pewna siebie, silna, konsekwentna, bezkompromisowa, z urokiem”. Kozy to kilery!
Od kozy lepszym kilerem jest tylko durian, ale durianów tu nie ma.
Nie spinamy się dziś i po śniadaniu busik zawozi nas pod Petrę. Jest około 10:30. W Petrze puchy jakich mało, więcej jest obsługi niż turystów! Niesamowite! Podobno Jordania ma w tym roku masakrycznie niską odwiedzalność. No w Petrze to widać! Dziś inna trasa : mapa
Siadamy przy Skarbcu i przychodzi do nas urocza dziewczynka, która zamiast sprzedawać pocztówki robi zdjęcia naszym aparatem – jest niezła! Ma kilka lat, a śmiga lustrzanką jak stara J Szacun. Niestety zostaje twardo upomniana przez siostrę, że ma pocztówki sprzedać J nam zostały zdjęcia J.
Ludzi mało, więc można pamiątki stargować (choć pewnie to najdroższe miejsce na kupowanie pamiątek). Od tego zaczynamy – pod Teatrem kolczyki+dzwonek ryba 9JD, metalowy koń 5 JD. Ale i jeszcze zszedłby z ceny, tylko nam brakło cierpliwości.
Zaczynamy od kilku zabytków w centrum Petry – kościoła bizantyjskiego z mozaikami i świątyni Winged Lions.
Idziemy do Monastery (Ad Deir) - droga do klasztoru wiedzie ostro pod górę po schodkach. Można wziąć osiołka, ale to dla odważnych.
W drodze na górę na chwilę staję się matką małego arabskiego chłopca, który ściska mi rękę i w ten sposób ułatwiając sobie pokonywanie ostrych i wysokich stopni kamiennych. Hehehe. Sprycierz. Następuje szarpanina, bo jego siostry chcą go powrotem, jednakże on uścisk ma silny J W końcu się odrywa, a ja masuje przez 10 min dłoń, hehe.
Klasztor na górze wielki, widoki z punktów widokowych obłędne! Gosia obserwuje kozę zjadającą panu skórkę od banana – w końcu włazi mu na kolana J Około 14-tej złazimy na dół i uderzamy do muzeum. To strata czasu, nic tam nie ma. A z Gosią chciałyśmy zobaczyć zdjęcie Nabetańczyków – hahaha. Bo cały czas ich sobie wyobrażamy i może błędnie.
Idziemy do Grobowców Królewskich – oglądamy – kolory skał wewnątrz robią wrażenie, jakby wymalowane! Oglądamy wszystkie groby: Urn Tomb, Silk Tomb, Corinthian Tomb i Palace Tomb! Dziewczyny zostają dopadnięte przez kolejnego młodego fotografa – tym razem chłopczyka. Fascynuje go jeszcze czołówka J
Jest przed 16tą jak dochodzimy do grobowca Sextiusa Florentinusa i ruszamy w kierunku wyjścia z Petry alternatywnym wąwozem – szlakiem Wadi Muthlim (niebezpieczny w przypadku opadów deszczu, gdyż służył do odprowadzania wody, żeby nie zalewała tak Petry). W informacji turystycznej powiedzieli nam, że lepiej iść od grobów do wyjścia niż odwrotnie, że wtedy trasa jest łatwiejsza. Ale trudniej znaleźć wejście do wąwozu. Jest tam dwóch dziwnych Beduinów, którzy idą za nami – robimy opieprz, że ich nie chcemy i wtedy jak oni sobie idą to się gubimy. Ja ładuje się na wielki kamień, mimo, że droga skręca w prawo i tam się lepiej idzie. Pojawia się Beduin i mówi, że trzeba iść w prawo – złażę z wielkiego kamienia….
Facet idzie za nami, ale teraz trasa jest prosta. Czasem trzeba się trochę wgramolić na kamulce, ale do ogarnięcia. Dziewczyny w śliskich sandałach dają radę. Chcemy się pozbyć Beduina i dajemy nogę – przyspieszamy tak, że w końcu zostaje w tyle. Ta dziwna akcja z tym kolesiem, trochę odbiera nam przyjemność maszerowania pięknym i trochę dzikim wąwozem. Przechodzimy tunel – fajny choć krótki i to właściwie koniec wędrówki. Beduin nas nie dogania – powinien wiedzieć, że Polki nie dadzą ani zarobić ani se krzywdy zrobić hehe… udane jesteśmy
Wychodzimy z Petry po 17tej. Bus do hotelu jest o 18tej, więc uderzamy po sklepach. Strasznie drogo, kupujemy lody na patyku za 0,75 JD. Monia bierze kasę z bankomatu dla wszystkich – bankomat jest w środku hotelu Mövenpick.
W hotelu oczekujemy kolejnej wypasionej kolacji – nie zawodzimy się J jemy jak kozy J
Obsługa hotelu załatwia nam nocleg i transport do Dany. Taxi za 20JD (w mieście sprawdziłyśmy ceny to 25-30JD, więc ta cena jest realna, w miarę uczciwa). Transportu publicznego do Dany nie ma.
4 listopada 2012 (niedziela)
Petra – Dana (taksa, 20JD, 45 min)
Dana – szlak Wadi Dana ( 3h w dół i powrotem 3h)
Około 5:30 daje czadu trzech muezzinów – na całego i na trzy głosy! Teraz wiem, że wszyscy muezzini śpiewają to samo J
Taksę mamy zamówioną na 9:30, zjadamy marne śniadanie i czekamy i czekamy… Podobno ktoś jedzie… Po godzinie przyjeżdża taksówka, dopiero zamówiona… Nie dogadujemy się o co chodzi, najważniejsze, że jedziemy i że kosztuje 20JD. Za 45 min jesteśmy na miejscu.
Dana to rzeczywiście miasto jak sprzed kilkuset lat – kamienne domki – my nocujemy w hotelu Tower, cena za Sunset Royal Suite (bez łazienki) po 29JD/3os./noc ze śniadaniem i kolacją. Łazienka dostępna na piętrze. Klimat pokoju mocno burdelowa ty – cekiny na narzucie na łóżko, draperie przyokienne – szał!
Pani przemiła, hotel organizuje transport, pokazuje trasę ewentualną do przejścia. Szybko się ogarniamy i ruszamy do doliny Wadi Dana – około 3h w dół i powrót tą samą drogą. Ruszamy o 12:00, około 15:00 zawracamy ja i Monia (Gosia zawraca wcześniej).
Trasa w ostro dół wiodła najpierw, więc powrót to było tylko podejście – masakra. Potrzeba duuużo wody. Widoki takie raczej kamienne, skalne, pustynne. Gorąc okropny. Turystów bardzo mało – spotkałyśmy jedną grupę ok. 20 osób i jedną 3 osobową i tyle.
Wracamy na 18:00, wygłodniałe czekamy na 19:30 na kolację, Jak wreszcie jest, to się rzucamy, aż wstyd. No trudno.
Na kolejny dzień chcemy jechać do wąwozu Wadi Ghuwier – są tam palny, woda, zielono podobno. Początkowa cena to 80JD!!!!! (dojazd i odbiór po przejściu wąwozu Wadi Ghuwier). Szczęki opadają. Ale idziemy gadać z szefem i w końcu się udaje uzgodnić transport w jedną stronę za 20 JD, a powrót na nogach przez wąwóz Wadi Dana, będzie około 10-12h marszu… i znów Wadi Dana pod górę. Start o 7mej. Będzie wyrypa. Przewodnika nie bierzemy, podobno da radę ogarnąć trasę – najpierw idziemy wąwozem wzdłuż rzeki, a następnie gdy już z wąwozu wyjdziemy, wchodzimy w kolejny prawie równoległy – Wadi Dana, na którego początku jest Feinan Lodge. Tam już w dużej mierze byłyśmy. Wygląda prosto.
Kupujemy lunchbox dla 3 za 5JD (normalna cena to na jedną osobę z 5JD, my nie chcemy tyle płacić). Woda 1,5l po 1JD, kupujmy tylko po to, by mieć butelki, bo piejmy wodę z kranu. Dwie butelki na głowę trzeba mieć.
5 listopada 2012 (poniedziałek)
Dana – Wadi Ghuweir (taxi, 20JD, 1h)
Wadi Ghuweir (16 km) – Feinan Lodge - Wadi Dana (14 km) - (10h marszu)
Pobudka o 6tej, śniadanie 6:40 (niezbyt bogate, ale lepsze niż w Petrze, zrobione specjalnie dla nas, bo tak wcześnie). Gosia rezygnuje z wędrówki, idziem tylko z Monią.
Zaczynamy maszerować o 8:00. Wąwozem idzie się super, jest wąski (cień) i płynie woda. Można iść suchą stopą, ale opcja sandałowa i maszerowanie czasem rzeką jest wg mnie optymalna.
Na początku wąwóz jest tak wąski, że trzeba nieźle kombinować, skakać po kamieniach itp. Głębiej jest troszeczkę szerszy, jest pełno zieleni, kraby wylegują się na kamieniach.
Gdy wydaje nam się, że koniec wąwozu blisko, pojawia się dwójka turystów (pierwsi i jedyni na dziś), która idzie już 2h od Feinan Lodge… Miny nam rzedną…. Jest około 11tej. Po jakimś czasie rzeka zostaje skierowana do rur i idzie się szeroką suchą doliną, czyli patelnia.
Szukamy szlaku do Feinan Lodge i trochę błądzimy, a na końcu okazuje się, że jest oznaczony – strzałka na kamieniu po prawej stronie doliny.
Feinan to osada beduińska, jest też szkoła. Trzeba przejść całą wioskę i na końcu jest Feinan Lodge. Wypasiony hotel. Nie ma w nim nikogo. Dochodzimy tam o 12:45 i odpoczywamy do 13:20. Jest łazienka, można napełnić butelki wodą. Nocleg tu to podobno 80-120 JD/noc/os… Jak koleś mówi nam, że restauracja jest wegetariańska (bo to ecolodge jest) my wyciągamy wieprzowe kabanosy z Polski… spontanicznie, nie celowo… hehehe
Teraz najgorsze podejście – Wadi Dana trail (14km) w górę w słońcu. Masakra. Mnie jest ciężko, większość drogi przeszłyśmy wczoraj, ja ledwo idę. Jest 17:45 jak dochodzimy do hotelu. Ja nieżywa, ale ostatni odcinek myślę o maratończykach i jakoś stawiam nogę za nogą.
W hotelu totalne obżarstwo kolacyjne w towarzystwie napastliwych, ale prześlicznych kotów. Dojechało sporo klientów i jest tłum.
Rozliczamy nasz pobyt: 78JD/2noce/3 os./śniad./kolacje oraz 5JD za lunchbox.
Okazuje się, że jest problem z dojazdem do Madaby (Karak warto odpuścić – tak nam radzą inni turyści). Za taxi do Madaby koleś chce 60-70JD, więc decydujemy się na transport publiczny. Jutro czeka nas przygoda, bo połączeń dobrych nie ma.
6 listopada 2012 (wtorek)
Dana – Tafila (minibus, 1JD/os, 1,5h)
Tafila – Amman (autobus, 3JD/os, ok. 2,5h)
Amman – Madaba (minibus, 0,5JD/os, 45 min.)
Razem od godz. 7:45 – 14:00
Dzień w którym zjadłam 16 ryb!
Pobudka rannym świtem i na 7-mą na śniadaniu. Śniadanie wypas. O 7:45 minibus do Tafili odjeżdża sprzed hotelu Dana Moon Hotel (5 min. piechotą od naszego). Płacimy 1JD/os. I jedziemy ok. 1,5h.
Siedzę obok studentki Fatim (w minibusach i autobusach obowiązuje zasada, że mężczyzna nie siada obok kobiety), która mnie zagaduje. W busiku panuje podział – kobiety siedzą z tyłu, faceci z przodu.
Ekspresowo przesiadamy się do autobusu do Ammanu (kierowca naszego busa podwozi nas bezpośrednio). Koszt 3JD/os. Czekamy około 1h aż autobus się zapełni (o 10:30 ruszamy). Do Moni dosiada się absztyfikant i częstuje ją pestkami z dyni, Monia odrzuca ofertę, ale dopiero za drugim razem, jak się okazuje, że pestki są niesmaczneJ Wypytuje ją czy pije i pali, ale Monia to przecież nie jest kobieta rozwiązła! Hehehe
Na dworcu autobusowym w Ammanie okazuje się, że nie jeżdżą z niego autobusy do Madaby, tylko z innego dworca. Pojawia się dziwny taksówkarz, taxa do Madaby 30JD. Idziemy do policjanta, ten gada z tym nienormalnym (naprawdę jest jakiś psychicznie nie ogarnięty) i uzgadnia, że za 1JD ma nas zawieść do minibusa jadącego do Madaby. Tak się dzieje, chwilę krążymy i łapiemy stojącego przy drodze busa – koszt minibusa do Madaby 0,5JD/os. Jedziemy 45 min.
W Madabie jesteśmy o 14tej – Gosia wygrywa zakład, może pierwsza iść pod prysznic (strzelałyśmy czas dojazdu).
Maszerujemy do hotelu Queen Ayola – tam nocleg 35JD/3os./noc+śniadanie. Jest wi-fi, ale słabe. Hotel organizuje wycieczki, będziemy to miały na uwadze J
W restauracji hotelowej cały czas lecą piosenki z serii „romantic hits” – króluje Bryan Adams, hehe.
Robimy krótki spacer po Madabie, bardzo przyjemne, spokojne miasto, ale nie znajdujemy jakiejś przytulnej knajpki i wracamy do hotelowej restauracji (drogo). Obiad restauracyjny to „danie dnia” – 16 rybJ z frytkami i surówką – za całość płacimy 23,5JD/3os.
W Visitor Centre nie ma nic, nie warto iść. Czuć, że to chrześcijańskie miasto, kościoły i jakiś inny klimat. Ale meczety i muezzini również, hi hi.
Chcemy zrobić zwiedzanie, ale jest już późno i oglądamy tylko cerkiew świętego Jerzego z fantastyczną mozaiką – mapą Bliskiego Wschodu z VI w. Niesamowita! Robi wrażenie, a zachowała się tylko 1/3…. Koszt biletu 1JD/os.
Potem jeszcze maszerujemy do kościoła katolickiego św. Jana Chrzciciela, ale jest już zamknięty (do 18tej), przemiły pan wpuszcza nas na wieżę kościelną – cudnie! Oglądamy Madabę z góry nocą J Rezygnujemy z dalszego zwiedzania, bo to nie ma sensu – jest już późno. Idziemy się poszwędac.
Kupujemy wodę za 0,25JD/1,5l, 1 kg bananów – 1JD, granat 0,8JD, ciasteczka w cukierni za 2 JD.
Trafiamy do uroczego sklepiku z pamiątkami i szalejemy kupując magnesiki główki beduińskie, gdzie siadamy na herbatę z właścicielem sklepiku. Cudny koleś! Nazywa się Malik. Mamy brecht – zostaję przebrana za Beduina i strzelamy do siebie (ja z Malikiem) ze starych pistoletów (no nie naładowanych oczywiście, hehe). Umawiamy się na jutro na kolację J - tanio mamy się objeść pysznego prawdziwego jordańskiego żarcia. I już wiemy, że w Petrze są fałszywi Beduini, a w Jordanii jest tylko 1 mln prawdziwych Jordańczyków, pozostałe 5 mln to nieprawdziwi, mimo, że mają jordańskie paszporty – takimi teoriami dzieli się z nami nasz nowy kolega.
Wracamy do hotelu i zaczynamy gadać z naszym jutrzejszym kierowcą, który zorganizuje nam wycieczkę do wąwozu, gorących źródeł. Chcemy zobaczyć: punkt widokowy na Morze Martwe, dziką plażę nad Morzem Martwym (bezpłatną), kanion Zarqa Ma’in (4h mamy iść w górę i w dół potoku) i na koniec góra Nebo. Koleś mówi 60JD, targowanie idzie marnie, spuszcza do 55JD. Ale dołączyła do nas koleżanka, którą spotkałyśmy w Wadi Rum, więc jest nas cztery do podziału na tą sumę. Jest ok., mimo, że drożej, ale koles wygląda kontaktowo, mówi po angielsku i przejdzie z nami kanion – poprowadzi nas. Mają być to miejsca nie turystyczne. Zobaczymy! Znów czeka nas przygoda! J
7 listopada 2012 (środa)
Madaba
Morze Martwe, kanion Zarqa Ma’in
Muezzin daje czadu przed 6tą! Aż ściany drżą J
Nocleg obejmuje śniadanie i jest ono słabo wypaśne, choć znów to samo –serek topiony, dżem i jajko gotowane. Na 9tą jesteśmy gotowe, jest i nasz kierowca. Ruszamy.
Koleżanka nazywa się Karin i jest z Francji. Jedziemy najpierw na punkt widokowy na M. Martwe, ale nie ten płatny. Niezły widok, morze naprawdę jest nisko, zastanawiamy się czy dopadnie nas depresja jak zjedziemy na dół, hehehe.
Plaża publiczna „Amman Beach” jest podobno płatna 16JD/os – my jedziemy na dziką plażę, schodzimy po prostu z Dead Sea Highway. Tam wszystkie skusiłyśmy się wejść do wody – nawet Gosia. Jest bomba. Dla mnie i dla Moni to już nie pierwszy raz w tej solonej zupie. Jest to cudne uczucie. Na plażę spływa potok słodkiej wody, więc można się obmyć z soli w naturalnym baseniku. Spędzamy tam z godzinę. Dochodzi jakaś druga ekipa białasów, ich przewodnik ma dla nich błoto – wyglądają obłędnie tacy wysmarowani na czarno – jak kosmici.
Teraz jedziemy do naszego kanionu Zarqa Ma’in. To kanion, podobny do Gorących Źródeł Ma’in, ale tam wejście jest podobno płatne (Park Narodowy Wadi Mujib) i jest mnóstwo turystów. Zostawiamy samochód przy autostradzie, i w nim rzeczy do przebrania, reszta na plecy, byle nie zostały zmoczone (paszporty sprytnie zostawiłyśmy w depozycie w hotelu). Ruszamy J
Na początku straszny syf jest w tym wąwozie, ludzie kąpiący się w niby naturalnym basenie, wszędzie pełno śmieci. Ale po chwili już jest lepiej i robi się cudnie. Woda w strumieniu jest ciepła, ma ponad 30st na pewno. Idziemy pod górę wodą, wspinając się po kamieniach, prąd jest całkiem silny czasem i nie jest łatwo. Bywa, że jest tak głęboko, że idziemy z plecakami nad głowami. Klimat obłędny. Woda błękitniutka. Powietrze przesiąknięte wilgocią. Parno.
Nasz przewodnik obsługuje nas nieźle, dobrze zna trasę, pomaga w najtrudniejszych miejscach. Bez przewodnika przemieszczanie się tą drogą jest ryzykowne, niektóre miejsca trzeba ominąć brzegiem, a ścieżki czy znaków nie ma. Nikogo nie spotykamy. Idziemy dwie godziny pod górę, pod prąd - nogi są nieźle wymoczone (dobre sandały wskazane J ).
Dochodzimy do raju J Naszego SPA. To się nazywa dogadzanie sobie J! Wodospad i basenik naturalny z ciepłą wodą! Włazimy pod wodospad, moczymy się w wodzie. Raj… Po chwili następuje część kolejna SPA: nasz przewodnik niósł całą drogę błoto z Morza Martwego dla nas. Smarujemy się i już wyglądamy jak kosmitki lub pantomimki J. Błoto musi obeschnąć, więc czekamy. Czuć jak skórę ściąga… Potem dalsze moczenie tyłka celem zmycia błota. Wyglądamy o 10 lat młodziej J!
I powrót. Spędzamy w sumie około 4h w wodzie. To było jedno z najfajniejszych miejsc w Jordanii!
Gdy wracamy to okazuje się, że włamano się do naszego samochodu – kierowca stracił dokumenty, pieniądze, Francuzka okulary optyczne, a dziewczyny ubrania. Tylko ja nic nie straciłam – moje ubrania zostały… Trochę głupio, że takie mam ubrania, których nikt nawet ukraść nie chce… hehehe
Siedzimy i czekamy na policję, oblezione przez miliony much, których jest niewyobrażalna ilość. Przyjeżdża policja – 4 sztuki policjantów, potem busik „dochodzeniówki” – jest w sumie około 10 policjantów zainteresowanych naszą rozbitą szybą. Zbierają odciski palców – cudne, nigdy nie widziałam jak to się robi!
W Jordanii jest podobno bardzo mała przestępczość, stąd takie zainteresowanie chyba. W samochodzie są ślady obłoconych dziecięcych stóp. Gdy policjanci podebatowali, zebrali odciski, każą nam jechać na komisariat. Więc jedziemy! Od policji dowiadujemy się, że takie przestępstwa zdarzają się raz na rok! Więc mamy szczęście J Na komisariacie taka bieda, że aż strach: żadnego komputera, to nas nie dziwi, ale nie mają nawet herbaty, kawy, wody choć chcą nas poczęstować… Na szczęście spisywanie zeznań trwa krótko!
Powoli wracamy, niestety choć zachód słońca jest cudny, nie zdążamy na Górę Nebo L A była w planie.
W hotelu płacimy przewodnikowi z kilku jordanowym napiwkiem, bo koleś zasłużył J. Umawiamy się też, że jutro rano będziemy mieć transport na Górę Nebo o 9:30 – umowa to umowa. Wydaje się, że to koniec przygód…
Ogarniamy się, bo przecież jesteśmy dziś umówione na kolację z Malikiem ze sklepu z pamiątkami. Idziemy do b. sympatycznej knajpki Al.-Mandi (AlQuds Str.) dla lokalsów, gdzie można posiedzieć na podłodze, na poduszkach. Dostajemy mandi (?) – wielki talerz ryżu z całym upieczonym kurczakiem. Wygłodniałe się rzucamy, aż Malik przerażony patrzy. Pochłaniamy i jeszcze gadamy o prowadzeniu biznesu w Jordanii i o tym czy jesteśmy mężate – jak to ujmujemy „nie do końca mężate” – a miałyśmy kłamać, że wszystkie zaobrączkowane, hehehe. Malik mówi, że da nam 70% zniżki na kosmetyki z Morza Martwego – no to idziemy! J
I rozpoczynamy w sklepiku szaleństwo zakupowe! Bo za wszystko płacimy 30%. Wydaje 30JD, Monia 40JD. Monia wygrywa zakład z Malikiem i dostaje jeszcze mydełko. Mamy kupę śmiechu, brat Malika wygląda jak George Clooney.
Następnie Malik zawozi nas do cukierni, Gosia zapiera się, że nic już nie wciśnie, ale ona jeszcze nie wie co to kunafa… Zjada całą porcję i zostaje fanką razem z nami J Malik zawozi nas do swojego drugiego sklepu, żebyśmy zrobiły nowemu sprzedawcy test. Więc udajemy klientki, sprzedawca jest super kompetentny, ale my dostrzegamy, że w tym sklepie jeden produkt jest tańszy niż w głównym gdzie kupowałyśmy. Robimy wyrzuty Malikowi – znów dostajemy mydełka… hehehehe
W końcu zostajemy odwiezione do hotelu, kupa śmiechu, jutro mamy wpaść na herbatę. Co za wieczór!
W hotelu otwieramy w pokoju wino J (330ml, wino Mt Nebo, 6,5JD)
8 listopada 2012 (czwartek)
Madaba
Mt Nebo
Madaba – Amman (autobus, 0,8JD/os, 1h)
Leniwie wstajemy na 9:00 na śniadanie – jak to się stało, że nie obudził nas muezzin?!?!? Mnie w nocy coś pogryzło, bo spałam w hotelowej pościeli. Pojawia się teoria pchły, ale czemu tylko mnie. A może zbłąkany komar…
Na śniadanie chcę zamówić kawę po turecku, ale kelner mi mówi, że wczoraj nie wypiłam do końca to dziś nie dostane!!!!! I to nie jest żart. Ale przychodzi Monia, nasz komandor i ostateczny argument i kawa jest podana J
O 9:30 ruszamy na górę Nebo z naszym kierowcą z wczoraj. Okazuje się, że za wstęp się płaci 1JD/os., a mozaiki są w remoncie i nie można ich zobaczyć!!! Jest pomnik naszego papieża polskiego, jest symboliczny głaz grobu Mojżesza i jakieś mozaiki. Oglądamy tez widok – rzeczywiście widać Izrael: Jerycho, Jerozolimę. Ale poza tym to miejsce mało warte odwiedzenia – kupa turystów i właściwie niewiele można zobaczyć.
Wracamy do hotelu – cała wycieczka zabrała nam około 1h (ponad). Pakujemy się i wylogowujemy z hotelu (check out o 12:00) i zostawiamy plecowy. Ruszamy zwiedzać wg „wal king tour” z LP.
Najpierw Spalony Pałac i kościół Męczenników (Burnt Palace & Martyrs Church) – nazwany przy wejściu Archeological Park II. Na razie w budowie, wchodzimy i pojawia się samozwańczy przewodnik. Mozaiki w kościele są przykryte piaskiem na czas budowy zadaszenia – trzeba je trochę odkopać, ale już niedługo będą odsłonięte. Łazimy po rusztowaniach i budowie dachu nad mozaikami J Mozaiki w pałacu tez super oraz droga z czasów rzymskich. Niezły klimat, bo czujemy jakbyśmy się wbiły na budowę. Niedługo tu będzie super przystosowane miejsce dla turystów. Wszystkie zabytki z ok. VI w n.e.
Następnie już właściwy Archeological Park I – wstęp 3JD/os, bilet obejmuje Muzeum i kościół Apostołów. W tym parku archeologicznym mozaiki robią kolosalne wrażenie, są śliczne, zarówno w kościele Maryi Dziewicy i Hippolytus Hall ¬ nad tymi ostatnimi nieźle rozkminiamy co tam widać i co jest wg opisu. Kościół Proroka Eliasza chyba w części jest w rekonstrukcji – oglądamy tylko kryptę. Ponadto w parku jest mnóstwo innych mozaik, w tym tez najstarsze z Jordanii z I w. p.n.e. Można się też przejść drogą rzymską. Zaglądamy też do Madaba Institute for Mosaic Art. & Restoration, ale wiele ciekawego tam nie ma.
Ruszamy, aby ponownie zobaczyć kościół Jana Chrzciciela (byłyśmy pierwszego dnia, ale po zmroku tylko na wieży). Pan zajmujący się kościołem – totalnie przemiły. Miejsce niesamowite, nie rozumiem czemu ani słowa o nim w przewodniku! Wchodzi się pod kościół i można nabrać wody ze studni z czasów Bizancjum. Łazi się po odrestaurowanych, ładnie przygotowanych podziemiach, pomieszczeniach, tunelach. Nikt się nie narzuca, cisza, spokój. Super klimat. Wstęp dla nas był wolny, ale była jakaś kartka o biletach. Tylko ten przemiły pan nie chciał nam sprzedać biletów tylko wszystko pokazać!
Kolejny punkt to Muzeum Madaby – jest kilka mozaik i Muzeum Folkloru (trochę syfiaste), jest też narzucający się pan chcący nam opowiadać i łażący za nami.
Potem szukamy Madaba Tall – miejsce w którym widać kolejne warstwy z epok miasta (od epoki brązu). Od muzeum, trzeba zejść w dół ulicy i na skrzyżowaniu w prawo (na początku nie mogłyśmy znaleźć). Może i widać warstwy, ale jest totalny syf (śmiecie) i niezbyt jasny opis – trudno się samemu domyślić tych warstw. Chyba turysta z kulawą nogą tu nie trafia…
Ostatni punkt zwiedzania Madaby to kościół Apostołów. Mozaiki podobno największe z tego okresu. Pojawia się pan opowiadający i łazimy po mozaikach z VI w. … Są śliczne, ale to kolejne mozaiki tego dnia. Znajdujemy natomiast herb dla naszego wyznania Gazeli Reformacji J
To przedpołudnie można podsumować jednym słowem : MOZAIKI J Ale rzeczywiście często to dzieła sztuki. Turystów w żadnym miejscu poza górą Nebo praktycznie nie spotkałyśmy. Wszystko jest trochę zaniedbane, ale przez to może takie swojskie.
Nie będę dziś myła stóp – chodziły po drodze rzymskiej i mozaikach z VI w.
Wracamy do hotelu, po drodze zahaczając o wyczesaną piekarnię – ulica prostopadła do tej na której jest nasz hotel, praktycznie naprzeciwko hotelu. Za 1,5JD kupujemy kilkanaście najróżniejszych ciasteczek (nie słodkich, zwykłych). W hotelu wypijamy po świeżym soku 1,5JD/sok i ładujemy plecowy i do autobusu. Żegnamy się po drodze z Malikiem.
Trochę się motamy gdzie jest dworzec autobusowy i wtedy zaczepia nas koleś pytając czego szukamy. Jak się dowiaduje to mówi, że ten przejeżdżający autobus zawiezie nas właśnie na Abdali Station w Ammanie i proponuje, że dogoni i zatrzyma nam tego busa. I tak robi. Kosztuje to nas 1JD.
Autobus jest inny niż minibus, kosztuje 0,8JD/os, wygląda jak miejski autobus (duży) i jest prawie pusty (czyli nie czeka, aż się zapełni). Ale każe nam trzymać plecory na kolanach, bo inaczej zapłacimy dodatkowy bilet… paranoja, ale bierzemy… Jest dziewuszka mówiąca po angielsku – trochę nam pomaga z tłumaczeniem. Jedziemy niecałą godzinę.
Na dworcu w Ammanie sprawdzamy dojazd na lotnisko – od 6:30 rano co pół godziny, a wieczorem co 1h. ostatni o 24:00.
Z mapy w Loney Planet wynika, że ze stacji jest blisko do centrum, więc olewamy taksówki. Ale po pewnym czasie marszu, okazuje się, że nic się nie zgadza i wtedy już bierzemy taksę. Nie jest łatwo złapać J w końcu się udaje. Dworzec autobusowy jest jednak daleko, jak dobrze zrozumiałyśmy taksiarza, został przeniesiony i nie jest już tam, gdzie na naszej mapie. Koszt taksy 3JD. Nie może znaleźć hotelu, w końcu się udaje – Palace Hotel – cena za nocleg 35/3os, 25/2os. z łazienką i śniadaniem. Jest wifi i dostępny komputer. Facet z recepcji słabo kumaty, ale da radę. Pokój to nie szczyt elegancji i nowości, ale jest ok. (z klimą i TV).
Ruszamy na zakupy i spacer, no i kupujemy najpierw kawę (9JD/kg) i przyprawy ok. 1JD/100g. Zakupujemy szafran 1JD/50g (!!!) – potem sprawdzamy, że to pewnie podróbka, bo cena jest szałowa.
Miasto jest niezbyt przyjazne, a faceci strasznie nachalni – na zaczepki odpowiadamy „spieprzaj dziadu” i mamy śmiech, hehe. Z ich zdolnością do języków, możliwe, że podchwycili i będą nas cytować… hahaha
Trafiamy na bazar, sklepiki z tysiącem różności. I tak łazimy. Chcąc coś zjeść mamy problem, dopiero po czasie orientujemy się, że knajpy są na pierwszym piętrze budynków i tam trzeba ich wypatrywać J Ale trafiamy na uliczną knajpkę Hashem Restaurant, gdzie za 5JD/3os. obżeramy się humusem i falafelami. Łatwo znaleźć – trzeba wypatrywać plastikowych stolików i tłumu ludzi J
9 listopada 2012 (piątek)
Amman
Teatr Rzymski i Cytadela
Dzień totalnego lenistwa J Śpimy do 9:30 i każda z nas ma dziwne sny… hehe. Śniadanie w hotelu jest standardowe chleb, dżem, serek topiony i jajko – zaczynamy mieć tego serdecznie dosyć…
Ruszamy zwiedzać Amman. Chcemy dojść do Rzymskiego Teatru i Cytadeli na piechotę i wtedy okazuje się, że mapa w LP jest do dupy (mapa). Nasz hotel jest w innym miejscu niż zaznaczone – jest naprzeciw postoju service taxi, który jest na ul. Shabsough. Jak już ogarniamy to, to idzie gładko i w 15 min jesteśmy w Rzymskim Teatrze – jest on w dużej mierze odbudowany, słabo oryginalny, ale ciekawe jest wyjść na samą górę. Wstęp 1JD/os. W tym jest jeszcze Muzeum Popular Traditions, gdzie jest lekki syf, naśmiewamy się z manekinów – dają nam dużo radości, hehe. A także ptak zamknięty w klatce i ptak uwolniony…
Muzeum Folkloru jest zamknięte. Po wyjściu z teatru jeszcze krótki look na Odeon (mały teatr). Wszystkie budowle są z II w n.e. jak ktoś był we Włoszech lub Grecji to nie zrobią wrażenia, nic oryginalnego.
Do Cytadeli dochodzimy piechotą po kolorowych schodkach do góry – z 10 min. Nie wiem co sądzić o autorach Loney Planet, którzy twierdzą, że trzeba wziąć na Cytadelę taksę, bo wchodzenie może wykończyć. Bzdura.
Wejście do Cytadeli 2JD/os. Zanosi się na deszcz – odczuwamy zimno pierwszy raz w czasie naszych wczasów! Obłazimy wszystkie ruiny: świątynie Herkulesa z II w n.e., a przede wszystkim całe miasto z czasów Umayyad – pałac, ulice, salę tronową, resztki zabudowań, meczet, ogromną cysternę, łaźnie. Ciekawe bardzo, daje obraz jak to wyglądało w VIII w n.e.
Są tez resztki kościoła bizantyjskiego z VI w n.e., ale też grota z epoki brązu. Na tym wzgórzu znaleziono ślady człowieka od czasów prehistorycznych.
Można trochę zobaczyć w muzeum archeologicznym, które mieści się na wzgórzu. Jednak duża część zbiorów została przeniesiona do National Museum, które wciąż nie zostało otwarte…. Hehe Największe wrażenie robi na nas czaszka z okresu 1900-3000 p.n.e. na której są ślady dwukrotnej trepanacji (jedną przeżył, drugiej już nie)
Są rzeźby z ok. 10 000 lat p.n.e. – podobno najstarsze znalezione. Zwojów z Morza Martwego nie ma – są w nieotwartym muzeum… bez komentarza.
Zwiedzanie całej Cytadeli zajmuje nam około 2h, jak nie więcej. Złazimy w dół i znów rozpoczynamy zakupy: orzechy nerkowca 12JD/kg, kreski do oczu 1JD/szt. – szalejemy z kolorami. Idziemy na pyszny sok z mango 1JD/szt. Zahaczamy o słynną cukiernię Habibah z kunafą – za 0,55JD mała porcja. Są dwa punkty cukierni – jedna kultowa, gdzie są kolejki, kupuje się kawałek kunafy i zjada w towarzystwie siedząc na schodkach i murkach oraz druga, normalna cukiernia w budynku. W tej normalnej można też kupić puszkę innych słodyczy – najmniejsza 8,5JD.
Wracamy do hotelu i trochę się lenimy. Potem ruszamy na jedzenie – idziemy do knajpy Jafra (naprzeciw poczty), jest to opcja droższa, wydajemy 30JD/3os. , ale jedzenie pyszne. Mamy sobie dogadzać! J.
Sprawdzamy wracając opcję service taxi (taksówki, które czekają aż się zapełnią i jeżdżą tylko w stałe punkty miasta). Facet za transport naszej trójki na North stadion (nie ma już Abdali stadion tylko północna) mówi 2,5JD. W sumie to podobnie co normalna taksa, ale taniej i cenę zna się z góry.
Przed wyjazdem Gosia kupuje 1kg kunafy w knajpie Habibah i ma zamiar dowieźć do domu J
Gosia odjeżdża około 22giej – cena za takse to 3JD do dworca autobusowego (jest sama w taksie). W nocy daje nam sygnał, ze na lotnisku można wymienić pieniądze, nie ma opłaty wylotowej i że sklepów bezcłowych jest mało.
10 listopada 2012 (sobota)
Amman – Jerash (minibus, 0,75JD/os, 45min.)
Jerash – Amman (taxi, 18JD, 40 min)
Chcemy wstać o 7:00 by zwiedzać Jerash, ale kompletnie nie dajemy rady wstać. Ale i tak udaje nam się ogarnąć, spakować, wylogować z pokoju i zostawić graty w hotelu. Service taksi do stacji autobusowej kosztuje nas 2JD (znów same w taksie). Autobus (minibus) do Jerash podjeżdża szybko ok. 9:15, ale około 1h czeka, aż się zapełni. Koszt biletu 0,75JD/os. jedziemy około 45 min.
W minibusie poznajemy dziewczynę, która ma ojca w Bydgoszczy i ma zamiar przyjechać do Polski do szkoły średniej. Śmieszne, świat jest mały.
W Jerash zostajemy wyrzucone tuż przed ruinami. Pogoda marna, pada deszcz, zimno, ale idziemy. Bilet wstępu kosztuje 8JD/os. – chcemy przekonać kasjera, że mamy mniej niż 15 lat, ale nie wiem czemu się nie udaje hehe (byłby bilet za darmo).
Łazimy po ogromnym terenie pełnym rzymskich ruin przez 3h (nie spieszymy się) - mapa.
Oglądamy łuk Hadriana i hipodrom (wyścigów rydwanów nie było). Tam dopada nas rodzina z Algierii i każdy robi sobie z nami zdjęcie. Wyglądam jak siedem nieszczęść, a oni pewno będą pokazywać zdjęcia znajomym – tak wyglądają Polacy – hahahahaha.
Dalej zahaczamy o Visitors Centre i czytamy materiały o wszystkich zabytkach – dobre, bo są rysunki rekonstrukcji, więc można sobie wyobrazić/zobaczyć jak to było, gdy nie wyglądało to jak kupa kamulców.
Wchodzimy przez Południową Bramę – tam sprawdzają bilety. Potem Forum, Oval Plaza, wchodzimy na świątynię Zeusa (świetny widok na całość) i do Południowego Teatru. W teatrze jest ekipa przebrana za Beduinów grająca na szkockich dudach „Panie Janie” – kosmos! Uciekamy! Trzeba było nie wiem ile myśleć, żeby to wymyśleć J
Potem maszerujemy główną ulicą Cardo Maximus – rzeczywiście widać ślady/koleiny po rydwanach w ogromnym kamiennym bruku! Lecimy po kolei – Agora (stukamy kamieniami w stojące i leżące kolumny – wydają różne dźwięki). Przy fontannie spotykamy dwie dziewczyny, wtedy jeszcze nie wiemy, że nasze losy się połączą.
Potem Południowy Tetrapylon, katedra i kościół Teodora oraz fontanna z której raz w roku zamiast wody płynęło wino na pamiątkę cudu w Kanie Galilejskiej. Przechodzimy góra do ogromnej świątyni Artemidy próbując pokumać co jest co, gdzie ołtarz ofiarny, no i figury Artemidy brak. Mnie rozśmieszają dwa koty, które próbują znaleźć się wśród ruin i w ogóle im nie idzie, hehehe
Schodzimy, żeby jeszcze luknąć na Nymphaeum i Propyloeum. Z daleka oglądamy ruiny łaźni zachodnich. Wchodzimy też do Propyloeum Church – bizantyjski. Potem całkowicie wg nas odrestaurowany Północny Tetrapylon i podchodzimy do Północnej Bramy – warto, bo można zobaczyć jak jest niesymetryczna, dostosowana do już istniejącej przed jej budową drogi.
Następnie Teatr Północny – służący głównie na spotkania rządzących niż spektakle artystyczne. Widać podpisane oryginalnie miejsca w najniższych rzędach. Potem ruszamy w kierunku kościołów bizantyjskich. Najlepiej zachowany jest kościół imienia Kosmy i Damiana – zachowały się mozaiki całkiem dobrze. Pozostałe dwa kościoły Jana Chrzciciela i św. Jerzego są w gorszym stanie. Widać tylko resztki mozaik.
To już praktycznie koniec naszego zwiedzania – mijamy ruiny domów z czasów Umayyad i idziemy do muzeum. Nie wiem czy ktoś tam trafia, hehe. Jest maleńkie, nic nadzwyczajnego, głównie rzeczy znalezione w grobowcach.
Ogólnie w cały Jerash są puchy, nie ma praktycznie w ogóle turystów, czasem jakaś grupa przeszła (ze 2-3 widziałyśmy w ciągu tych 3h), ale tak to cisza, spokój ,nikogo.
Wychodzimy jest już 14:00, zaczynamy szukać transportu do Ammanu. W miejscu gdzie mają stawać busy jest tłum dzikich facetów;) – jeden oferuje nam zawózkę za 1,25JD/os. samochodem. Wydaje nam się to mocno podejrzanie niska cena. Idziemy szukać busu (ok. 800m wzdłuż ulicy zgodnie z Loney Planet) a tam puchy, podobno nic dziś do Ammanu nie jedzie… Idziemy powrotem w kierunku tych podejrzanych typów, gdy spotykamy dziewczyny, które też zwiedzały ruiny (spotkałyśmy je na Agorze). Mają ten sam problem co my. Studiują w Ammanie od roku – zdecydowanie odradzają z korzystania z podwózki typów ze skrzyżowania. Łapiemy żółtą taksę i po targowaniu wiezie nas za 18JD do Ammanu, jest na cztery, więc wychodzi 4,5JD/os. – nie tak tragicznie. W końcu dziś musimy być na lotnisku, lepiej nie ryzykować, hehehe.
Wysiadamy w centrum i trafiamy do knajpy Al.-Quds Restaurant i zjadamy maqlubę i coś innego, sok, sałatkę tabule – płacimy razem 11JD/2os. Można się najeść.
Gosia daje znać, że dotarła i kunafa też i jest dobra podgrzana w mikrofali – twardzielka.
Kupujemy bułki na drogę (dwie z pasta daktylową 0,4JD) i obijamy się w hotelu – zużywając czas: internet, herbata, granat J
Znów idziemy na kunafę w Habibah – stajemy się uzależnione… hehehe. Monia kupuje 0,75kg i będzie przewozić do domu – szacun!
Siedzimy w hotelu, korzystamy z neta, gotujemy grzałką herbatę, bierzemy prysznic – śmiejemy się, że Polaków tu więcej nie przyjmą J, bo biwakujemy jak bezdomni (jesteśmy bezdomne przecież J
O 23ej wychodzimy na taksę – idziemy do service taxi i o dziwo trafiamy na w połowie zapełnioną taksówkę! Tym sposobem dostajemy się na dworzec autobusowy za 1JD/2 os.
Szybko wsiadamy w Airport Express Bus, który stoi, mimo, że jest 23:20, a odjazd 24:00 (cena 3JD/os.). Trochę przysypiamy, az w końcu jedziemy. Na lotnisku jesteśmy po 45 min.
11 listopada 2012 (niedziela)
Przelot:
Amman (AMM) - Rzym (FCO) godz. 5:20 - godz. 7:10
Rzym (FCO) - Warszawa (WAW) godz. 9:30 – godz. 12:00
Na lotnisku jesteśmy przed 1szą. Daleko nie możemy wejść, bo nawet do sali check in’ów wpuszczają dopiero jak się check-in zacznie. Jest 24:45, a check-in około 3ciej. Idziemy leżeć/kimać na ławkach razem z resztą ludziów. Zimno straszliwie…
Przed 3:00 rozpoczyna się check-in, wchodzimy, wszystko idzie strasznie wolno, ale da radę. Można wymienić powrotem pieniądze, co też czynimy, kurs nie jest złodziejski, ale jest prowizja. Biorą też monety.
Potem szybko przez imigration i jesteśmy w bezcłowych. Tam śmiech, bo sklepy stoją otwarte, a sprzedawców brak. Jak chcesz kupić musisz ukraść. My na szczęście nic nie chcemy kupować.
Nasz boarding zaczyna się o 4:35. Do Rzymu przesypiamy całą drogę, w Rzymie na szczęście krótko czekamy i punktualnie przylatujemy do Warszawy. Bagaże zjeżdżają błyskawicznie, podwózka do domu jest, więc o 13tej jestem już w domu :D